„Cicha ziemia" - Kultura Dostępna w Kinach
Anna (Żulewska) i Adam (Dymecki) wynajmują wakacyjny dom na słonecznej włoskiej wyspie. Na miejscu okazuje się, że wymarzona willa nie spełnia ich oczekiwań, a wyspa boryka się z brakiem wody. Obecność wynajętego do naprawy basenu robotnika rozpocznie nieoczekiwany łańcuch niepokojących zdarzeń. W pozornie zgodnym małżeństwie do głosu dojdą mroczne instynkty i głęboko skrywane emocje.
Recenzja | Łukasz Maciejewski
Najpierw były „Fragmenty” - pokazywana w 2014 roku na festiwalu w Cannes i nagrodzona na kilkunastu festiwalach fabularna etiuda Agi Woszczyńskiej. Agnieszka Żulewska i Dobromir Dymecki, wybijający się aktorzy młodego pokolenia, zagrali we „Fragmentach” parę, Annę i Adama. Urodziwi, dobrze sytuowani, ambitni, jednak niezbyt szczęśliwi, niekoniecznie zadowoleni, poszukujący i cierpiący. W „Cichej ziemi” Woszczyńska wraca do tej dwójki. Minęło parę lat, zmieniło się wiele, ale nie tak znowu dużo. Anna i Adam wciąż są atrakcyjni (dla siebie umiarkowanie), żyją, funkcjonują, trwają. Wykupują drogie, ekskluzywne wakacje we Włoszech. Nie żeby ratować związek, tylko żeby coś zrobić ze sobą, cokolwiek. Sardynia jest piękna, włoskie późne lato wspaniale sfotografowane przez Bartosz Świniarskiego urzekające, a jednak w tej układance coś zaczyna szwankować.
Woszczyńska kilkoma umiejętnie wrzuconymi sugestiami w dialogach, sugeruje, że erozja tego związku zaczęła się dużo wcześniej, i nie ma potrzeby oglądania „Fragmentów”, żeby być tego świadomym. Reżyserka pokazuje mentalnych słabeuszy, którymi trzeba wstrząsnąć, żeby pokazać im kruchość świata pozorów, w którym dotąd funkcjonowali.
W „Cichej ziemi” nakładają się na siebie dwie płaszczyzny. Pierwsza jest kameralna, prywatna, intymna wręcz. Chodzi o tę dwójkę, o Annę i o Adama, o koniec ich wspólnego świata, a może początek nowego?
Druga warstwa filmu, równie istotna, uniwersalizuje tę prywatną historię. Anna i Adam to Europa, stara Europa, stary, zepsuty świat, wciąż jeszcze atrakcyjny, chwilami efektowny, gnijący jednak od środka. W relacji dwojga bohaterów zło nie zaczęło się ani wczoraj, ani przedwczoraj, chodzi o proces. W makroskali wygląda to podobnie - i nawet nie wiadomo, kiedy to się zaczęło, może było w nas zawsze, być może zmierzch cywilizacyjny wpisany jest w kulturowy tok rozumowania?
W filmie zaczyna się od bzdury, w basenie brakuje wody, trzeba naprawić usterkę. W najnowszej historii naszego kontynentu więcej było takich awarii, ale pomoc nie przyszła na czas. Woszczyńska razem ze współscenarzystą, Piotrem Litwinem, pisała tę historię myśląc o uchodźcach nadpływających do włoskiej Lampedusy, od tamtej pory pojawiły się liczne aktualizujące aneksy. Reżyserka podczas spotkań autorskich, ciekawie opowiada o tym, jak różnie, w zależności od kraju czy kontynentu, „Cicha ziemia” jest odbierana. Części widzów kojarzy się bezpośrednio z wojną w Ukrainie, innym ze światem po pandemii. Raz jeszcze okazało się, że kino wyprzedza czas, diagnozuje problemy.
Wszystkie te interpretacje wydają się uzasadnione, a struktura filmu pojemna. Dla mnie jednak ten film przesycony światłem i smutkiem emanującym ze światła, jest przede wszystkim opowieścią o jałowości życia i nieśmiałej próbie jej przełamania. Być może w tej relacji, w relacji Anny i Adama, zabrakło rodzicielstwa, albo celu, pozwalającego mierzyć się im z codziennością, zaufać sobie i spróbować pokochać siebie takimi, jakimi jesteśmy. Ze wszystkimi wadami, ubytkami, szorstkością istnienia. Nie trzeba być idealnym, ale warto spróbować kochać, na tyle, na ile potrafimy. Jak w genialnym wierszu Emily Dickinson (tłumaczenie Stanisława Barańczaka): „Miłość jest wszystkim, co istnieje – To wszystko, co o niej wiemy; Wystarczy – ciężar wozu musi / Stosowny być do kolein”.