Piraci z ... Internetu

Data publikacji: 21.09.2011
Średni czas czytania 18 minut
drukuj
Pascal Nègre, szef francuskiego oddziału Universal Music, stwierdził publicznie, że wymiana pliku muzycznego przez Internet to zwykłe złodziejstwo, takie samo jak kradzież płyty w sklepie . Piractwo internetowe, bo do tego właśnie zjawiska nawiązuje powyższy cytat, uznane zostało za przyczynę kryzysu, jaki przechodzi obecnie branża fonograficzna, a zaraz za nią branża filmowa, wydawnicza, gier komputerowych i oprogramowania.Faktem jest, że kryzys oznaczający znaczący spadek przychodów dotyczy dziś właściwie wszystkich branż produkujących dobra informacyjne, a więc takie, które można scyfryzować, a potem skompresować i przesłać przez sieć, a wszystko to po kosztach bliskich zeru. Czy jednak słusznie obwinia się za te kłopoty piratów internetowych? Czy to oni ponoszą wyłączną odpowiedzialność za ten stan rzeczy? Tekst Anetty Janowskiej.

Prawda jest chyba trochę bardziej skomplikowana. Zacznijmy od kilku wyrywkowych danych z rynku. Według szacunków organizacji zajmujących się badaniem piractwa internetowego, aż 95% plików muzycznych, które są dystrybuowane na świecie pochodzi z dystrybucji nielegalnej. Oznacza to, że na pięć kupionych piosenek, na przykład w największym na świecie internetowym sklepie oferującym pliki muzyczne w formacie cyfrowym – iTunes (który wciąż jeszcze nie zawitał do Polski) – aż 95 jest ściąganych przez internautów z sieci za darmo. W Europie co szósty internauta uczestniczył chociażby raz w życiu w nielegalnej wymianie plików. Z kolei według ustaleń IDC (International Data Corporation) dotyczących Polski, ponad połowa oprogramowania (54%) na naszym rynku to aplikacje nielegalnego pochodzenia. Średnia w Unii Europejskiej to 35%. Podobnie jest z kopiowaniem książek. Okazuje się, że od czasu wprowadzenia na rynek czytnika Kindle w listopadzie 2007 r. liczba zapytań o nielegalne treści w wyszukiwarce Google wzrosła o prawie 500%, zaś po wejściu na rynek iPada popyt na pirackie e-książki wzrósł o 20%. Piraci działają na całym świecie, jeśli więc – jak sugeruje to Pascal Nègre – wymiana pliku przez Internet to kradzież, większość internautów to złodzieje.
Jest faktem niezaprzeczalnym, że rozwój nowych technologii, czyli rozpowszechnienie się komputerów, powstanie oprogramowania do kompresowania plików i wymieniania się nimi przez sieć oraz coraz szybsze łącza internetowe ułatwiły amatorom muzyki, filmów czy też gier zaopatrywanie się w te produkty bez płacenia za nie należnego wynagrodzenia autorom (a raczej właścicielom majątkowych praw autorskich, którymi najczęściej nie są już autorzy, a korporacje wydające dzieła). Osoby, które kupiły płytę kompaktową, albo nagrały emitowany w telewizji film czy też program, udostępniają te treści innym internautom na licznych stronach, służących do przechowywania plików cyfrowych, takich jak chociażby rapidshare, filesonic, megupload itp. I nie widzą w tym nic złego. Przecież płyta jest „ich”, bo ją legalnie kupili, a film został wyemitowany na antenie, więc należy właściwie do wszystkich.
Tymczasem, zgodnie z przepisami ustawy o prawie autorskim, rozpowszechnianie utworów bez zgody ich twórcy jest przestępstwem (art. 117 ustawy), dlatego wszyscy ci, którzy kopiują takie produkty i udostępniają je innym w sieci, działają niezgodnie z prawem. Wynika to ze szczególnego charakteru dóbr informacyjnych. Składają się one z dwóch „części” – nośnika i treści (zawartości). Osoba, która kupuje płytę, grę czy film w postaci materialnej, czyli zapisanej na jakimś stałym nośniku, może dowolnie dysponować jedynie nośnikiem, zaś treść na nim utrwalona jest chroniona prawem autorskim. Można więc używać płyty kompaktowej jako podstawki pod kubek, ale przegranie piosenek i wrzucenie ich na stronę internetową traktowane jest w świetle obowiązującego dziś prawa jako działanie nielegalne.
Skłonność internautów do dowolnego korzystania z zasobów dostępnych w Internecie może być pozostałością po warunkach początkowych, w których narodził się Internet. Budowanie sieci możliwe było wówczas dzięki darmowym protokołom komunikacyjnym (TCP/ IP). Zostały one opracowane w ramach projektu naukowego w Uniwersytecie w Stanford, a pierwsze programy, które umożliwiały wymianę informacji między komputerami, stworzone pod koniec lat 70., nie były objęte prawami autorskimi (funkcjonowały w ramach licencji „public domain”).
Poza tym treści w Internecie jest po prostu bardzo łatwo skopiować. Wystarczy kilka kliknięć myszą, bo skoro coś jest dostępne, dlaczego by z tego nie skorzystać, tym bardziej że szkodliwość takiego działania nie wydaje się duża. Dodatkowy zamęt w świadomości piratów internetowych może również wprowadzać fakt, że kopiując jakąś piosenkę, grę czy program nie pozbawiamy niczego ani ich właściciela, ani tym bardziej autora zawartości. Cyfryzacja treści spowodowała, że dobra, uznawane dotychczas za tzw. „dobra prywatne”, nabrały cech „dóbr publicznych”. Kradnąc płytę ze sklepu sprawiamy, że ktoś inny nie będzie mógł jej kupić, a sklep poniesie stratę. Płyta jest więc dobrem prywatnym, w odróżnieniu od pliku muzycznego, którego nie zabieramy innym, a tylko go kopiujemy. W tym wypadku taki plik nosi cechy dobra publicznego, tak samo jak koncert chopinowski w Łazienkach: jeden słuchacz więcej nie sprawi, że pozostali nie będą mogli w nim uczestniczyć.
Użytkownicy programu Napster, pierwszego i przez to najsłynniejszego programu do wymiany plików muzycznych przez Internet (zlikwidowanego decyzją sądu w USA w 2001 r., dwa lata po uruchomieniu), zapytani dlaczego je ściągają od innych, wskazali cztery powody takich działań. Część użytkowników Napstera podała jako powód chęć przynależenia do jakiejś społeczności, uczestniczenia w niej. Wymieniając się muzyką przez sieć nawiązuje się przecież kontakt z innymi, którym podoba się to samo, co nam. Prawdopodobnie z tego samego powodu tak wielką popularnością cieszą się dziś różne serwisy społecznościowe, w których możemy pokazać innym to, co lubimy, co nas wzrusza czy też oburza. W ten sposób sprawdzamy, czy gdzieś ktoś myśli tak, jak my, czy nas akceptuje.
Drugim powodem korzystania z sieci wymiany była możliwość znajdowania rzadkich nagrań, nie do zdobycia innymi kanałami. Faktem jest, że wytwórnie fonograficzne, podobnie jak koncerny produkujące filmy, czy też wydające książki, koncentrują się na dystrybucji wyłącznie tych produktów, które mogą im przynieść największy zysk. Najczęściej są to nowości, kierowane do masowego odbiorcy. Tymczasem na świecie jest ogromna rzesza amatorów starych filmów, bądź też niszowej muzyki. Nabycie ich w sposób legalny jest właściwie niemożliwe, dlatego zasoby prywatnych kolekcjonerów, od których takie perełki można skopiować, są źródłem, jakiemu trudno jest się oprzeć. Czy takie działanie można nazwać piractwem albo kradzieżą? Przecież tych dzieł i tak się nie sprzedaje, więc trudno w tym wypadku mówić o pozbawianiu autora czy producenta zysku.
Chęć zamanifestowania sprzeciwu wobec władzy koncernów i „wyzwolenia się ze złej mocy mainstreamowej kultury konsumpcji muzyki” podana została jako trzeci powód korzystania z Napstera. Model biznesowy stosowany przez wielkie koncerny polega na tym, aby sprzedać dany produkt jak największej liczbie nabywców, takie bowiem działanie przynosi największe zyski. Koszty poniesione na produkcję, a później na dystrybucję i promocję zwracają się tylko wtedy, gdy płyta zdobędzie status co najmniej płyty platynowej, a film obejrzą miliony kinomanów w tysiącach sal na całym świecie. Sprzedaż w dużych nakładach możliwa jest jednak tylko wtedy, gdy odpowiada jak najbardziej powszechnym gustom, a więc podoba się zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce czy też w Brazylii. Musi więc należeć do mainstreamu, być prosta i przystępna.
Dość ciekawym przykładem władzy koncernów może być tutaj polityka międzynarodowych wytwórni sprzedających na polskim rynku płyty z muzyką, filmami czy też grami komputerowymi. Otóż okazuje się, że polskie wydania, kosztujące wcale niemałe pieniądze, są o wiele uboższe od wydań zagranicznych. Na płytach DVD brak jest dodatków lub jest ich mniej, jakość tłumaczeń jest na bardzo złym poziomie, okładki są wydrukowane niestarannie, a pudełka kiepskiej jakości. Podobnie jest z płytami z muzyką: okładki ograniczają się często do jednej strony, zaś dźwięk jest przesterowany i zniekształcony. Płyty CD bywają też zabezpieczane przed nielegalnym kopiowaniem, co sprawia, że nie można ich odtworzyć w komputerze, a jedynie w odtwarzaczu stacjonarnym. Zdarza się czasami, że starszy sprzęt nie potrafi odczytać płyty z zabezpieczeniami, co w ogóle uniemożliwia jej słuchanie. Jeśli chodzi o gry komputerowe, także i tu producenci ograniczają prawa konsumentów i ich wygodę korzystania z legalnie nabytego produktu. Po to, by móc zagrać w zakupioną grę, należy włożyć płytę do napędu komputera, a to przy używaniu wielu gier jest mało wygodne. Poza tym w trakcie gry wymagany jest nierzadko dostęp do Internetu, bądź w celu instalacji, bądź w trakcie grania. Wersje pirackie nie mają wszystkich tych niedogodności: oferują dobrą jakość i maksymalną wygodę użytkowania. W tej sytuacji można więc zrozumieć, że wielu Internautów, początkowo pełnych dobrej woli, ale potraktowanych przez firmy bez szacunku, sprzeciwia się takim działaniom i odmawia płacenia za produkty.
Rewolucja cyfrowa sprawiła, że dawny system, zgodnie z którym funkcjonowały przedsiębiorstwa produkujące dobra kultury, zdezaktualizował się. Zmienił się status i wartość informacji, zaś ochrona własności intelektualnej w dawnej formie przestała przystawać do nowej, cyfrowej rzeczywistości. Z tych właśnie powodów część użytkowników Internetu odmawia płacenia za muzykę, filmy i inne tym podobne produkty, wychodzi bowiem z założenia, że powinny być one wolne i dostępne dla wszystkich.
Międzynarodowe koncerny, będące w przeważającej części właścicielami autorskich praw majątkowych do produkowanych przez siebie dzieł, lobbują za wydłużaniem ich ochrony i za zwiększaniem sankcji za piractwo. W Polsce utwory są chronione przez 70 lat od śmierci autora, zapewniając teoretycznie zyski jego spadkobiercom. Najczęściej jednak to producenci na tym korzystają, wprowadzając na rynek kolejne wydania, używając utworów lub ich części w rozmaitych kompilacjach, a także zarabiając na sprzedaży praw do wykorzystywania tych dzieł, na przykład w filmach, reklamach czy też sztukach teatralnych. Głosząc dbałość o ochronę interesów twórców, w rzeczywistości chronią one swoje ogromne zyski. Mało kto wie na przykład, że pierwszy film ze słynną Myszką Miki, czołową postacią Walta Disneya, zatytułowany „Steamboat Willie”, jest pomysłem przejętym z innego, wcześniejszego filmu „Steamboat Bill, Jr.”. Wówczas tego typu inspiracje były na porządku dziennym. Dzisiaj koncern Walta Disneya wpiera finansowo kampanie działające na rzecz przedłużenia okresu obowiązywania ochrony dzieł po to, by chronić zyski, jakie czerpie ze sprzedaży swoich filmów, postaci czy też pomysłów.
Tego typu podejście ma jeszcze jedną przykrą konsekwencję, a mianowicie wpływa na ograniczenie twórczości. Jeśli utwór jest chroniony, nie można z niego skorzystać w celu stworzenia innego utworu. Nie można napisać muzyki do wiersza Staffa bez zgody jego spadkobierców i bez uiszczenia – jeśli sobie tego zażyczą – odpowiedniej opłaty. A właściwie muzykę napisać można, ale wyłącznie do szuflady, bo wykonywać tak powstałego utworu publicznie już nie. Demokratyzacja narzędzi do tworzenia i publikacji tekstów pisanych, a także do produkcji audio i video w szczególny sposób uwidoczniła tę kwestię. Internauci otrzymali bowiem możliwość tworzenia dzieł w sposób dość prosty, a także tanio. Bardzo często w trakcie kreacji wykorzystują oni inne utwory, co jest naturalnym elementem procesu twórczego. Niestety, publikując tak powstałe produkcje w sieci, nawet jeśli nie żądają za nie pieniędzy, naruszają obowiązujące prawo autorskie. Stawia się ich więc przed wyborem: ograniczyć twórczość, często niekomercyjną, zdusić w sobie potrzebę kreacji i ekspresji, bądź też dołączyć do szeregu złodziei, którzy nie szanują własności innych. Trudny wybór.
F. Latrive, autor interesującej książki pt. „Du bon usage de la piraterie” (O właściwym stosowaniu piractwa) mówi, że może ono istnieć wyłącznie w odniesieniu do obowiązującego prawa, które nie jest niezmienne. Może więc nadszedł czas, aby interes użytkowników kultury zaczął być równie ważny, co zyski międzynarodowych gigantów. Może czas, aby – zamiast walczyć ze swoimi klientami – zaczęły one ich szanować. Może to autorzy powinni decydować co chcą robić ze swoją twórczością, w jaki sposób ją udostępniać i jak ją chronić, tak jak proponuje to profesor Lessig w swoich licencjach Creative Commons. Może po prostu nadszedł czas na zmianę praw własności intelektualnej, by w cyfrowej rzeczywistości w jednakowym stopniu szanowały prawa twórców i odbiorców?
Thomas Jefferson, amerykański wynalazca i Pierwszy Inspektor Patentowy w USA powiedział, już w XVIII wieku, że „człowiek, który otrzymuje ode mnie jakiś pomysł, otrzymuje przepis, nie pomniejszając mojego własnego – podobnie jak ten, kto odpala swoją świeczkę od mojej, zyskuje światło bez uszczerbku dla mojego”. W dobie rewolucji technologicznej i powszechnej dostępności w sieci dóbr kultury słowa te są szczególnie aktualne.