Na bieżąco: "Tu Warszawa"

Data publikacji: 03.06.2011
Średni czas czytania 9 minut
drukuj

Jednego Ludwikowi Dornowi zazdroszczę. Tytułu. Fraza tak lotna i zwinna nie trafia się każdemu i codziennie. Chciałabym wpaść na tak prosty a jakże ujmujący pomysł – „Prezydencja w psim gównie”. Byłego marszałka sejmu natchnął projekt koncertu „Tu Warszawa”, inaugurującego polską prezydencję, a zelektryzowała informacja, że jednym z reżyserów tej imprezy ma być Kuba Wojewódzki. O co w sporze chodzi wszyscy mniej więcej wiedzą. Ci, którzy nie wiedzieli, oglądali pewnie w poniedziałek telewizję i się dowiedzieli, bo u Tomasza Lisa doszło do starcia duetu Wojewódzki/Materna z posłem …. Giżyńskim. Jeśli cokolwiek z tego rozumiem, to tyle, że wobec niechęci stawienia się na spotkanie Ludwika Dorna zastąpił go inny z prawomyślnych. W związku z tym sytuacja przedstawiała się dość dziwnie, Wojewódzki i Materna naigrywali się z Giżyńskiego, a Giżyński bronił stanowiska Dorna (pewnie i własnego).

W efekcie powstała wspaniale symetryczna sytuacja z jednej strony studia usiadła polska nowoczesna, wyzwolona, otwarta, reprezentowana przez postaci tak zasłużone dla polskiej kultury jak sygnatariusz Paktu dla Kultury Krzysztof Materna, z drugiej zapyziała, prowincjonalna, oparta na patriotycznym frazesie posła Giżyńskiego. Po czyjej stronie musi być racja w studiu Lisa nie ma wątpliwości. Mi osobiście Wojewódzki nie przeszkadza, jak chce niech reżyseruje. Jeśli Dorn chce zgłaszać wątpliwości, niech zgłasza.

Zastanawiające jest w tym kontekście coś innego. Konflikt Wojewódzki vs Dorn znam z przekazów medialnych, w których urósł do rangi niemalże konfliktu cywilizacyjnego dwóch Polsk. Co swoją drogą stanowiło ciekawą ilustrację tekstu Roberta Krasowskiego z zeszłotygodniowej „Polityki”. Z tezą, że pęknięta jest polska elita, a nie polskie społeczeństwo, można oczywiście polemizować. Niemniej, faktycznie, awantura jest doskonałym przykładem tego, jak kameralne spotkanie w świetle kamer i jupiterów staje się wyreżyserowanym pars pro toto starcia dwóch społeczeństw. A prawda jest taka, że ludzie na koncert przyjdą nie dlatego, że są za jednymi przeciwko drugim, tylko dlatego, że duży koncert za free w centrum miasta i w tle imprezy stoją dwaj panowie z telewizji.

Na konferencji prasowej Wojewódzki mówił: „Marzyła mi się idea koncertu bardzo otwartego i wolnego, który metaforycznie i dosłownie będzie koncertem bez granic między Polską, Europą i światem. Marzył mi się koncert, w którym nie będzie granic metrykalnych (…); w którym spotkanie polskich artystów z artystami świata będzie naszym powodem do dumy, a nie do tego, by po raz kolejny obserwować nasze narodowe kompleksy”. W studiu u Lisa dodawał, że koncert ma być próbą wykreowania, choćby na chwilę, wspólnej przestrzeni, wolnej od podziałów i konfliktów. Czytając i słuchając tego wszystkiego nie można nie odnieść wrażenia, że jak nic będziemy mieć największe medialne i siostrzano-braterskie wydarzenie od czasów megawydarzenia – śmierci papieża.

Umykają w tym wszystkim jednak dwie dużo bardziej ciekawe rzeczy. Pierwsza to koncepcja samego koncertu. Wizja pokazu sztucznych ogni z koncertem Wojciecha Kilara w tle budzi mój szczery niepokój, podobnie jak pomysł wrzucenia do jednego worka muzyki klasycznej, jazzu i muzyki rozrywkowej. Nie lubię dań jednogarnkowych, choć wiem, że są ich koneserzy, a poza tym zawsze można zaryzykować i zdać się na gust kucharza. Można, choć każdy rozsądny człowiek wie, że w knajpie bigosu raczej się nie zamawia. Ale kto wie, może zależy to od rodzaju knajpy… W każdym razie czytając o projektach koncertu mam wrażenie, że tylko brakuje mi tam klaskającego stadka Piotra Rubika. Mam nadzieję, że koncert nie okaże się wielką pochwałą jego estetyki pod nieobecność mistrza.

Druga rzecz jest o wiele większego kalibru. Organizatorem koncertu jest jedna z narodowych instytucji kultury, podległa Ministrowi, utrzymująca się z publicznych pieniędzy. Moje wątpliwości nie dotyczą tylko tej jednej instytucji, ale mają szerszy charakter. Czy jest na pewno tak, że tego rodzaju instytucje powinny organizować tego rodzaju wydarzenia? Co po nich pozostanie, poza wspomnieniem spektaklu medialnego, dziś, nie oszukujmy się, na nikim nie robiącego wrażenia dłużej niż w momencie akcji i emisji? Tak, wiem, zawsze pozostaje argument z rodzaju promocji polskiego dorobku kulturalnego. Pewnie trudno byłoby go odeprzeć.

Nie usuwa on jednak podstawowych wątpliwości. Warto by zadać pytanie jak wygląda finansowanie tego rodzaju przedsięwzięć, a jak na ich tle prowadzenie działań o zdecydowanie mniejszym wydźwięku promocyjno-medialnym, nastawionych na długofalowe cele i dążenia? Wydaje się również, że mógłby to być dobry punkt wyjścia do szerszej dyskusji o roli, zadaniach i sensie istnienia narodowych instytucji kultury. Czy powinny się one stać organizacjami eventowymi, wypełniającymi promocyjne zadania Ministerstwa, czy instytucjami mocno zaangażowanymi w wypełnianie niezwykle ważnych społecznie postulatów zawartych choćby w Pakcie dla Kultury? A może te dwa tak różne zadania się nie wykluczają?

Od jakiegoś już czasu mam wrażenie, że jesteśmy jak clowni-żonglerzy w cyrku. Mamy kolorowe piłeczki, na których ktoś napisał „kapitał społeczny”, „zrównoważony rozwój”, „wykluczenie”. Bardzo sprawnie przekładamy je z ręki do ręki, swobodnie wymieniamy. Boję się, że funkcjonujemy w świecie działań pozornych, posługujemy się pojęciami-wytrychami, których nie poddajemy krytycznej analizie (jak choćby sławne „równe szanse”), zamiast dążyć do zmiany konserwujemy zastany stan rzeczy, przykładamy niewłaściwe miary, jesteśmy prawdziwym „centrum”. Doskonale widać to w zamieszczonych na witrynie „Krytyki Politycznej” uwagach do Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego. Autorzy tekstu piszą: „SRKS posługuje się tzw. modelem polaryzacyjno-dyfuzyjnym. Z grubsza polega on na tym, że wzmacniamy „bieguny wzrostu” (duże ośrodki miejskie, instytucje, które już odnoszą sukcesy), udrażniamy kanały komunikacji między tymi ośrodkami a słabszą resztą i zakładamy, że sukces/bogactwo/kapitał przepłynie od mocniejszych do słabszych. Zastosowanie tego modelu uwypukla, jak centralistyczna jest w swoich założeniach Strategia. (…) Ponadto model polaryzacyjno-dyfuzyjny pokazał swoją wadliwość w odniesieniu do dystrybucji bogactwa. W żadnym miejscu na świecie (w tym w Polsce ostatnich 20 lat) znaczący wzrost bogactwa najsilniejszej ekonomicznie części populacji („lokomotyw rozwoju”) nie przekładał się na wzrost bogactwa warstw uboższych. Bogactwo jakoś nie chce samo „skapywać” w dół struktury społecznej. Tym bardziej wątpliwe, by w ten sposób „skapywał” kapitał społeczny, do tego zdefiniowany konserwatywnie”.

Perspektywa, z której piszę – narodowej instytucji kultury, każe się nad tymi słowami zastanowić trochę dłużej. Podobnie jak każe pytać o założenia Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego oraz o sens podejmowanych w jej świetle działań.

W sporze Wojewódzkiego i Dorna nie chodzi o żadnego z tych panów, nie chodzi nawet o psie kupy. Chodzi o rzecz zdecydowanie bardziej podstawową – o tożsamość publicznych instytucji kultury.

Ola Ratajczak