Data publikacji: 28.06.2011
Średni czas czytania 11 minut
drukuj
Jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku studenci aktorstwa – w przypływie dobrego humoru – życzyli sobie „etatu w mieście na G-ie”: w Gnieźnie, Gorzowie lub Grudziądzu. Cóż, praca na teatralnej prowincji nigdy nie cieszyła się estymą. W Polsce życie teatralne skupiało się bowiem zawsze w największych miastach – w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Łodzi, Katowicach. Dopiero lata powojenne przyniosły ogromny przyrost liczby stałych teatrów – szczególnie w miastach dotąd mało- lub zgoła nieteatralnych. Jeszcze w 1939 roku w całej Rzeczypospolitej działało trzydzieści stałych teatrów dramatycznych – obecnie samych publicznych teatrów dramatycznych jest sześćdziesiąt osiem. Po wojnie stałe teatry zyskały m.in. Białystok, Kielce, Lublin, Łomża, Płock, Rzeszów, Radom, Tarnów (wymieniam miasta w granicach Polski od 1918 roku).  Pisze Paweł Płoski.

Po reformie administracyjnej kraju w 1975 roku – gdy powstało 49 województw – każda regionalna stolica chciała mieć filharmonię, operę, teatr. Na fali tych zmian powstały samodzielne teatry w Elblągu, Legnicy, czy Słupsku. Starania nowych województw o kolejne instytucje był przyjmowany z uśmiechem politowania. Nie rozumiano lokalnych pragnień i ambicji.

Innym dowodem lekceważenia teatrów poza centrum były kolejne projekty reform teatralnych proponowane po zmianie ustrojowej. Zazwyczaj konkrety dotyczyły Warszawy, czasem dorzucono coś o Krakowie. Reszta była anonimowa, tym bardziej, że jej losy miały być niewesołe. Na przykład według założeń reform z 1990 roku teatry z mniejszych miast trafić miały do grupy trzeciej – instytucji docelowo bez dotacji państwowej. Liczono się nawet z ich likwidacją, a w optymistycznym wariancie: z funkcjonowaniem budynków obsługiwanych przez teatry z metropolii. Zaproponowano nawet nazwę dla takich scen – teatry satelickie.

Wśród tych teatrów przeznaczonych do likwidacji były sceny w Legnicy i Wałbrzychu. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałaby ostatnia dekada w polskim teatrze bez przedstawień z obu teatrów. Warto przypomnieć, że lata dziewięćdziesiąte należały do niezależnych teatrów lalkowych, związanych z niedużymi podlaskimi miejscowościami – Zusnem i Supraślem: Teatr3/4 Krzysztofa Raua i Teatr Wierszalin Piotra Tomaszka. Oba wówczas odnosiły niezwykłe sukcesy na świecie.

Nawet najciekawsze impulsy reformatorskie szły z mniejszych miast. Wspomniany Krzysztof Rau po objęciu dyrekcji w bielskim Teatrze Banialuka przekształcił go w Ośrodek Teatralny: teatr wystawiał własne premiery, jednocześnie aktorzy mogli organizować – przy wsparciu macierzystego teatru – własne grupy. Aktywność Banialuki wzrosła o 100%. Pomysł – ze względu na protesty – nie przetrwał próby czasu. Natomiast po likwidacji stałego teatru w Grudziądzu przez kilka lat (jeszcze przed rokiem 2000) organizowano konkurs na prowadzenie sezonu artystycznego. W ten sposób co rok oferowano publiczności odmienny, różnorodny i autorski repertuar. Oba ciekawe pomysły nie zainspirowały jednak podobnych działań.

Oczywiście, nieczęste są przypadki, gdy tak zwane teatry prowincjonalne przebojem wchodzą na stołeczne salony i wyznaczają standardy artystyczne. Codzienność jest mniej efektowna. Ale przecież nie marzenie o podboju światowych festiwali decydowało, gdy w wyborach na prezydenta miasta Słupska dwójka kandydatów wpisała w swe programy wyborcze ten sam pomysł – powołanie teatru. Zrealizowana w 2004 roku obietnica odpowiadała chyba na bardziej lokalne aspiracje.

Jest więc miejsce na nowe teatry miejskie – znajdują się widzowie, formują się zespoły, a samorządy są w stanie finansować działalność takich instytucji. Jednak liderów środowiska teatralnego bardziej zajmuje debata nad liczbą teatrów miejskich w Warszawie. Czy nie należałoby traktować tej nieustannej debaty jako swoistej ucieczki od bardziej palących problemów pejzażu instytucjonalnego w Polsce. Bo tylko w stolicy kłopotem jest nadmiar teatrów.

W gorącym czasie przemian ustrojowych, w roku 1990, krytyk Tadeusz Nyczek stwierdzał: „nikt nas nie pytał czy chcemy mieć osiemdziesiąt teatrów”. Wydawałoby się, ze to dużo. Ale czy za dużo? Teatrów w Polsce przybyło – owszem – ale ich liczba nie jest oszałamiająca. Wystarczy porównać sytuację Czech i Polski. W dziesięciomilionowym kraju działa blisko 50 publicznych teatrów, w czterdziestomilionowej Polsce niewiele ponad 120. Żeby sytuację zobrazować dobitniej – w miastach podobnej wielkości polskiej Bydgoszczy i czeskiej Ostrawie działają odpowiednio: dwa i siedem teatrów. Oba miasta łączy fakt, że ich teatry ze względów artystycznych mają rangą krajową.

Nie trzeba jednak porównywać się z za granicą. Wystarczy zestawić zagęszczenie instytucji na południowym zachodzie kraju – i spojrzeć na północno-wschodni narożnik. W województwach dolnośląskim, opolskim i śląskim jest dwadzieścia siedem teatrów. W podlaskim i warmińsko-mazurskim jest ich osiem. Oczywiście na południu mieszka ponad osiem milionów potencjalnych widzów, na północy jest ich około trzy miliony. I to ci ostatni mają większy kłopot z dotarciem do najbliższego miasta z teatrem. Czasem teatr dotrze do nich – elbląski Teatr im. Aleksandra Sewruka organizuje Spotkania z teatrem… na wodzie i z powodzeniem gra w najpopularniejszych miejscowościach turystycznych Mazur.

Spojrzenie na mapę teatralną Polski dobitnie ukazuje pokaźną liczbę luk – instytucjonalnych białych plam. Choćby rozmieszczenie publicznych teatrów lalek: to tylko dwadzieścia pięć teatrów, ale wyraźnie widać brak planu, ślady niekonsekwentnych i arbitralnych decyzji albo zaniechań. Otóż, tylko dwa miasta mają więcej niż jeden teatr lalek: Warszawa – trzy, Łódź – dwa. Pozostałe teatry są jedynymi w mieście np. w porównywalnym z Łodzią Krakowie, Gdańsku, Wrocławiu czy Poznaniu. Dodać trzeba, że jeden teatr lalek ma też pięćdziesięciotysięczna Łomża.

Ciekawie rzecz wygląda, gdy przeanalizujemy obecność teatru lalek w województwach. Lubuskie nie ma żadnego teatru lalek. Trzy województwa mają po trzy teatry: dolnośląskie (Jelenia Góra, Wałbrzych, Wrocław), śląskie (Będzin, Bielsko-Biała, Katowice) oraz mazowieckie –  gdzie wszystkie trzy znajdują się w Warszawie. A przecież mazowieckie jest największym polskim województwem, a poza stolicą są tam tylko dwa miasta, gdzie działają teatry – to Płock i Radom. W tak dużych województwach jak wielkopolskie, lubelskie czy warmińsko-mazurskie działa jeden teatr lalkowy. Milionowa ludność opolskiego cieszy się jednym teatrem – podobnie jak prawie trzy i pół miliona mieszkańców Wielkopolski.

Zwracam uwagę na teatry lalkowe, ponieważ są one zwyczajowo traktowane jako teatry dla dzieci, dla młodego widza – są więc z natury rzeczy „teatrami pierwszego kontaktu” dla przyszły regularnych widzów teatralnych. Widać wyraźnie, że jest ich za mało. Mrzonką jest bowiem myślenie, że te teatry dotrą do publiczności w ramach regularnego objazdu – albo poprzez zorganizowany transport. Problem kontaktu z teatrem rozwiązują nieduże i prywatne, nomen omen, trupy teatralne, które gotowe są grać za bardzo przystępną cenę nawet w wyciemnionej kocami sali gimnastycznej.

Uruchomiony w 2009 roku i cieszący się sporym zainteresowaniem, program ministerialny Teatr Polska pokazuje dobitnie jak potrzebne było wsparcie finansowe dla objazdu z poważną ofertą teatralną, pokazywaną w miejscowościach bez stałych teatrów. Sukcesem zakończył się również projekt Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, który stworzył swoje dodatkowe sceny w czterech miastach województwa łódzkiego. Poza stolicą województwa w regionie nie ma żadnego innego miasta ze stałą sceną teatralną. Podobne projekty przydałyby się na terenie całej Ściany Wschodniej.

Wielu artystów teatru żachnie się na takie działania – uznając, że sens ma teatr wysoce artystyczny, grający o stawki najwyższe w historii sztuki. Wielu z nich zapomina, że istnienie lokalnych scen o bardzie popularnym, zróżnicowanym repertuarze jest warunkiem istnienia scen ambitnych, awangardowych.

Po latach widać, że ambicje wojewodów z płockiego czy legnickiego nie były na wyrost. Były przykładem, by tak rzec, myślenia modernizacyjnego. Rzecz jasna teatry miały działać na chwałę miasta i regionu, ale z czasem stały się czymś więcej. Na przykład ośrodkiem lokalnej aktywności: artystycznej, edukacyjnej, intelektualnej. Obecnie wiele teatrów nie ogranicza swojego repertuaru tylko do przedstawień; organizowane są wykłady, panele, wystawy, pokazy filmów, warsztaty. Ważny jest w końcu podstawowy aspekt pracy teatru – produkcja przedstawień. Wśród lokalnych instytucji kultury to teatry – w odróżnieniu od bibliotek, muzeów czy domów kultury – są ośrodkami twórczości artystycznej.

Szczęśliwie beztroskie pomysły likwidacji teatrów upadły. Widać jasno, że w miejsce opuszczone przez stały teatr weszłaby szybko, i bez skrupułów, komercyjna chałtura. Przed takim scenariuszem wciąż teatralnej prowincji udaje się obronić. Poważniejszy problem – nierównomierny i przez to niesprawiedliwy rozkład instytucji – wciąż jest nierozwiązany. Ale nie ma się co dziwić, skoro polska sieć kolejowa nadal odwzorowuje zaborcze granice…