O rynkach piłkarskich i (nie)świętości futbolu

Data publikacji: 19.08.2011
Średni czas czytania 22 minut
drukuj
Szlachetny i bezinteresowny pojedynek dwóch szanujących się przeciwników (bezwzględnie mężczyzn…, bo tak miało być w antycznej Grecji, a przecież tam właśnie często szuka się źródeł dzisiejszych zmagań sportowych). Pojedynek odbywający się w specjalnej przestrzeni i w wydzielonym czasie, gdy reguły życia codziennego zostają zawieszone, zwycięstwo daje co najwyżej sławę i pamięć współczesnych i potomnych, itd.

itp. Sport bywa idealizowany i sztucznie izolowany od innych sfer i wymiarów życia. Nawet wtedy, gdy zwraca się uwagę, że dziś sport nie jest już tym samym co kiedyś, próbuje się ocalić utopię o całkowicie uniwersalnej i niezależnej od jakichkolwiek warunków zewnętrznych sferze czystego (i – powtórzę jeszcze raz – szlachetnego) doświadczenia. O spowodowanie upadku dzisiejszego sportu oskarża się przede wszystkim pieniądze, ponieważ w myśl tradycyjnych definicji sportu nie da się pogodzić z zawodem. A jednak to właśnie sport zawodowy wywołuje dziś najwięcej emocji, stoi na najwyższym poziomie i przyciąga uwagę kibiców. Dlatego, staram się zwrócić uwagę na bezzasadność prób sztucznego izolowania sportu od innych dziedzin i wymiarów życia, skupiając się na przykładzie ekonomii, pracy i własności. Na kilku przykładach próbuje pokazać drobny fragment relacji sportu i ekonomii. Być może wybrane przeze mnie przykłady nie są najbardziej wyraziste. Mógłbym także zacząć ten tekst od negatywnego bieguna – handlu młodymi piłkarzami z Afryki, których za drobne pieniądze kupują z rodzimych klubów „agenci” i obiecując kariery nierzadko pozostawiają samych sobie w obcym kraju bez dokumentów i pieniędzy, a skończyć na biegunie pozytywnym – na przykład na ciekawych sposobach funkcjonowania i utrzymywania się na powierzchni klubów w najniższych klasach rozgrywkowych (gdzie walutą w której płaci się za piłkarzy bywają… piłki). Chciałem jednak zwrócic uwagę na kilka, nie tak często dyskutowanych (może oprócz tematu korupcji w FIFA), a wartych wspomnienia, aktualnych i dotyczących również wybitnych sportowców i zasłużonych klubów, zagrożeń i możliwości, jakie powstają na styku sportu i ekonomii. Z Dominikiem Antonowiczem polemizuje Łukasz Zaremba.

W najsilniejszej koszykarskiej lidze NBA trwa lockout, a więc zawieszenie rozgrywek, a także wszelkich aktywności z nimi związanych, jak przedsezonowe obozy, promocyjne spotkania, a nawet drużynowe treningi. Niektórzy znani zawodnicy podróżują po Azji i  Europie, grając spotkania organizowane na własną rękę i inkasując po kilkaset tysięcy dolarów za wyjście na parkiet. Inni, zwłaszcza ci mniej znani, dla których lockout oznacza perspektywę kłopotów finansowych, negocjują kontrakty w silnych ligach europejskich: hiszpańskiej, tureckiej i rosyjskiej. Przedstawiciele NBA, reprezentujący właścicieli klubów prowadzą tymczasem burzliwe negocjacje z przedstawicielami związku zawodowego koszykarzy. Renegocjowana ma być umowa zbiorowa, na mocy której dokonuje się podziału przychodów klubów NBA. Zawodnicy starają się utrzymać swoje dotychczasowe zarobki (przekraczające znacznie 50% budżetu klubów), właściciele tymczasem wykorzystując retorykę kryzysowych oszczędności próbują zmienić te proporcje. Koszykarze słyszą więc, że są najlepiej zarabiającym związkiem zawodowym na świecie (średnio 5 mln dolarów rocznie na jednego gracza) oraz, że muszą dzielić się z tysiącami innych pracowników klubów, których ciężka praca umożliwia codzienne płynne funkcjonowanie klubu. Po ostatnim zerwaniu rozmów groźba odwołania znacznej części sezonu lub nawet jego całości, staje się coraz bardziej realna. W  zawodowych sportowych ligach Północnej Ameryki nie byłoby to nic nowego: ku rozpaczy kibiców podobnej sytuacji doświadczały już zarówno hokej, jak i futbol (ten w którym piłkę dotyka się jednak częściej rękoma).

W porównaniu z ligami amerykańskimi europejskie kluby piłkarskie mogą wydawać się dosyć skutecznie izolowane od realiów gospodarki, a także krajowego i unijnego prawa. Od lat Światowa Federacja Piłkarska FIFA próbuje robić, co tylko w jej mocy, by piłka nożna stanowiła autonomiczne królestwo rządzące się własnymi prawami. Organizacja, wokół której co najmniej raz do roku wybucha skandal korupcyjny – ostatni dotyczy kupionych głosów podczas wyboru Kataru na gospodarza mundialu w 2022 – niechętnie pyta więc o pochodzenie pieniędzy inwestowanych w kluby i rozgrywki, stara się zaś za wszelką cenę uchronić krajowe organizacje piłkarskie przed jakąkolwiek interwencją lokalnych władz państwowych, sądów czy kontrolerów (co staje się coraz trudniejsze, gdy kluby przekształcają się w spółki akcyjne i wchodzą na giełdy). W tej chwili kibice, dziennikarze i liczni krytycy światowej federacji oczekują odpowiedzi FIFA na wniosek organizacji Transparency International, która chciałaby zbadać jej struktury. Mało prawdopodobne, by FIFA chętnie przystała na tę propozycje, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Światowa Federacja Piłkarska dość dowolnie traktuje nie tylko prawo, ale również geografię i dlatego z różnych powodów na przykład Australia gra w eliminacjach do mundialu w strefie azjatyckiej, a Izrael rywalizuje z drużynami europejskimi. Kraje nieuznawanie przez władze światowego futbolu utworzyły nawet własny związek FIFI (Federation of International Football Independents), a rozgrywane w Niemczech mistrzostwa w 2006 roku wygrała Republika Północnego Cypru pokonując w finale Zanzibar (najsłabszą drużyną turnieju był Tybet). Takie zjawisko nie jest oczywiście niczym groźnym dla FIFA, organizacji liczącej 208 krajowych związków, ale coraz częściej słychać plotki o planach wielkich klubów europejskich, które chciałyby odłączyć się od światowego związku i utworzyć ogólnoeuropejską silną ligę zawodową na kształt lig amerykańskich: nikt nie spada, wprowadzony zostaje tzw. salary cap, a więc limit wydatków mający zagwarantować równy poziom klubów, a przede wszystkim FIFA nie zgarnia większości zysków. Trudno jednak wyobrazić sobie realizację podobnych planów w ciągu najbliższych lat. Tymczasem FIFA nieustannie grozi władzom państwowym, które próbują walczyć z korupcją w krajowych związkach. Wszelkie próby wprowadzania komisarzy lub kuratorów do krajowych związków (jak kilkanaście i kilka lat temu w Polsce) lub próby pociągnięcia do odpowiedzialności prawnej klubów przed państwowymi sądami kończą się ostrzeżeniami (lub rzeczywistymi działaniami) o wycofaniu klubów i reprezentacji danego kraju z międzynarodowych rozgrywek. FIFA próbuje rządzić i sądzić się sama.

A jednak również tak scentralizowanego futbolu nie mogą omijać pewne ogólne zasady choćby związane z prawem pracy, bo, ku zdumieniu władz światowej piłki, co jakiś czas ktoś jednak przypomina, że piłkarz to również obywatel. I tak, rewolucję w europejskiej piłce lat dziewięćdziesiątych spowodował przeciętny belgijski gracz Jean-Marc Bosman, który po wygaśnięciu kontraktu z RSC Liege nie mógł przejść do innego klubu, ponieważ poprzedni klub, zgodnie z obowiązującą i nikogo wówczas nie szokującą zasadą, żądał za niego zapłaty (mimo wygaśnięcia kontraktu!). Bosman złożył sprawę w sądzie i wygrał, ponieważ przepisy piłkarskie okazały się sprzeczne z podstawowym prawem unijnym – prawem wolnego przepływu osób. Od tej pory „prawo Bosmana” uwolniło większość europejskich zawodników i całkowicie przeorganizowało rynek transferowy. Przy okazji bowiem sądy przypomniały, że w myśl unijnego prawa pracy w klubach Unii Europejskiej nie można wprowadzać limitów zatrudniania obcokrajowców z krajów unijnych. Już tylko kwestią czasu była więc sytuacja, gdy w drużynach takich jak londyńskie Chelsea czy Arsenal na boisko nie wybiegnie żaden Anglik.

Dziś w Hiszpanii związek zawodowy piłkarzy w porozumieniu z największymi hiszpańskimi gwiazdami FC Barcelony i Realu Madryt grozi odwołaniem dwóch pierwszych ligowych kolejek sezonu 2011/2012. Zawodnicy nie żądają podwyżek ani żadnych dodatkowych przywilejów, ale po prostu respektowania prawa – zarówno prawa pracy, jak i reguł przyjętych przez samą krajową federację piłkarską. Zgodnie z nimi nie powinna ona bowiem przyznawać licencji na grę w lidze klubom niestabilnym finansowo, które nie gwarantują regularnego, zgodnego z podpisanymi kontraktami wypłacania pensji piłkarzom w nich grającym. Federacja jednak co roku przymyka oko na niedopięte budżety, nie stwarzając jednocześnie żadnego mechanizmu ubezpieczającego samych pracowników tych klubów – piłkarzy, trenerów, masażystów itd. Podobnie we Włoszech piłkarze zagrozili ostatnio strajkiem żądając renegocjacji układu zbiorowego. Ostatni strajk, związany nawet z odwołaniem ligowej kolejki spotkań, miał tam miejsce w połowie lat dziewięćdziesiątych. W tym kontekście co najwyżej prześmiewczy ton, jaki przyjmują w Polsce dziennikarze i piłkarze wypowiadający się o działaniach prezesa Polonii Warszawa Janusza Wojciechowskiego, pokazuje, że świadomość zagrożenia praw pracowniczych wśród ludzi sportu w naszym kraju jest niewielka i ogranicza się do rozwiązywania kontraktów, gdy klub przestaje wypłacać pensję. Prezes Polonii „zaproponował” swoim piłkarzom obniżenie dochodów, a tych którzy nie przyjęli jego propozycji odsyłał do grupy trenującej indywidualnie, bez szans na grę w którejkolwiek klasie rozrywkowej.

Wszystkie te opowieści służą temu, by pokazać, że piłka nie jest i nigdy nie była przestrzenią niezależną wyłączoną ze świata biznesu, polityki czy światowej i lokalnej ekonomii. Choć można, odwołując się do podstawowych kategorii etnologii i antropologii kultury opisywać sport w kategoriach czasu święta, wyłączonego z codziennych aktywności wycinka rzeczywistości, to stwierdzenie, że na boisku chodzi wyłącznie o grę (która, powiedziałby filozof, gra zawodnikami), zapoznaje te wszystkie wymiary meczu, które warunkują zaistnienie tego pojedynku, ale które również, w praktyce nieustannie mu towarzyszą. Z kolei twierdzenie, że kiedyś, w odległych czasach sport stanowił szlachetną i bezcelową (będącą celem samym w sobie) walkę o zwycięstwo (i towarzyszącą mu równie szlachetną sławę) dwóch (uczciwych i przestrzegających reguł) atletów, buduje niewiele mający wspólnego z prawdą mit sportu. W ramach tego mitu, w konsekwencji poczynionych założeń, nasze czasy i współczesny sport muszą jawić się jako zdegradowane. Oba sposoby myślenia są zaś nie tyle niewinnie tradycjonalistyczne, co po prostu konserwatywne.

Z pewnością sumy płacone w ostatnich latach za niektórych piłkarzy mogą szokować, a inwestujący w piłkę nożną milionerzy amerykańscy, rosyjscy i arabscy już zapowiadają przekroczenie kolejnych granic finansowych. Ma również rację Radosław Kossakowski, zwracając uwagę, że niegdyś „robotnicza” piłka nożna w Anglii (futbol przecież zaczyna się rozwijać na Wyspach w drugiej połowie XIX wieku wraz z wywalczeniem przez robotników wolnego czasu) dziś staje się wielu kibicom zupełnie niedostępna. W sposób nostalgiczny zwracał na to uwagę choćby Ken Loach w filmie o Ericu Cantonie. Kossakowski, nadmiernie idealizując mityczną przeszłość (opisując dawny sport jako doświadczenie „wzniosłe, wspólnotowe, ponadczasowe”), słusznie podkreśla przemiany sportu i jego zależność, jako elementu kultury, od najważniejszych przemian obyczajowych, rynkowych i kulturowych.

Na podstawie tego pobieżnego i niepełnego wyliczenia zapalnych ekonomicznych kwestii współczesnej piłki można by próbować zobaczyć ją jako szczególny mikrokosmos, rodzaj reprezentacji świata, którego część stanowi. Współczesne problemy neoliberalnej gospodarki uwidaczniają się tu w formie wyjątkowo spektakularnej, a postaci, które stoją za niektórymi działaniami są tutaj wyraziste i widoczne. Mamy więc wszystko: od nieracjonalnych inwestycji i kaprysów inwestorów, przez kompletny brak kontroli finansowej, olbrzymie zadłużenia przekraczające wartości klubów, notoryczne łamanie praw pracowniczych, ale również retorykę kryzysowych oszczędności, której konsekwencją jest z jednej strony podnoszenie cen biletów, z drugiej próby renegocjowania pensji zawodników. Mamy wreszcie spektakularne bankructwa (np. angielska drużyna Leads United) i spektakularne interwencje, które przed bankructwami ratują (miasta Madryt i Barcelona odkupiły od swoich czołowych klubów tereny za miliony Euro, by w ten sposób legalnie wspomóc je finansowo), a z drugiej strony wspomniane wcześniej, coraz głośniejsze protesty zawodników-pracowników oraz kibiców, którzy nie godzą się na politykę właścicieli-inwestorów.

Kibice zresztą stanowią w kontekście ekonomii może najciekawszy przypadek. Niewiele grup kibiców lubi właścicieli swoich klubów; niemal wszyscy kibice narzekają na ceny biletów, które rzeczywiście są prostym narzędziem wykluczania niższych klas społecznych z uczestnictwa w zawodowym sporcie, czego dobrym przykładem mogą stać się niestety mistrzostwa świata w Brazylii, a już dziś są nim niektóre londyńskie kluby Premiership. Wielu kibiców chciałoby żeby było „jak dawniej”, żeby zawodnicy byli wychowankami ich klubów, najlepiej żeby w Polsce grali sami Polacy (pomysł limitu obcokrajowców w lidze polskiej głośno rozważały ostatnio nawet władze PZPN, ale na szczęście ktoś poinformował je o istnieniu prawa innego niż to, które same ustanawiają) i żeby stadion nazywał się „należycie” – Wojska Polskiego lub Józefa Piłsudskiego, a nie Pepsi Arena; no i przede wszystkim, żeby podania i strzały były celniejsze, jak kiedyś. Za światopoglądowym konserwatyzmem idzie jednak również konserwatyzm w sferze ekonomii. Poza kilkoma drobnymi, choć niezwykle interesującymi przykładami zakładania przez kibiców własnych klubów, z którymi nie tylko mogliby się utożsamiać, ale i, o których losach mogliby decydować, protesty kibiców przeciw właścicielom „ich” klubów nie niosą ze sobą żadnej pozytywnej treści, żadnego pomysłu na to, co lub kto „po Walterze” (choć zwłaszcza w mniejszych ośrodkach istnieje jedna odpowiedź – miasto/państwo). Możliwość przejęcia klubu przez kibiców nie jest w ogóle brana pod uwagę – nie mam na myśli najbogatszych kibiców, ale przez tysiące kibiców, które byłyby wspólnymi posiadaczami swojego klubu. Prawo własności do klubu rzadko interesuje kibiców w innym znaczeniu niż symboliczne. Tymczasem mistrzem NFL jest aktualnie drużyna Green Bay Packers, której akcje znajdują się w rękach około 120 tysięcy lokalnych fanów drużyny. Kibice nie otrzymują dywidend, a klub jest organizacją non-profit. Wzór więc istnieje, ale jego realizacja wymagałaby zupełnego przesterowania podstawowych kategorii, którymi kieruje się większość grup kibicowskich w Polsce – z przeszłości na przyszłość, z opozycyjności i tradycyjnej relacji my-oni, na konstruktywność i wspólnotowość działań.

Bowiem, wbrew temu, co pisze, Dominik Antonowicz w tekście Magiczny świat kibiców, „relacje i zależności świata zewnętrznego” są w czasie meczu obecne być może nawet w silniejszej postaci niż w świecie poza-stadionowym (wprowadza je już w pierwszym kroku podzielenie stadionu na sektory o różnych cenach biletów i sektor VIP), a „egalitarna wspólnota” kibiców coraz częściej zbudowana jest na wykluczeniu. Owszem, najzagorzalsi kibice mówią o sobie „bracia” i na każdym kroku podkreślają hasło „nigdy nie będziesz sam”; owszem, gdy emocje sportowe lub związane z dopingiem sięgają zenitu zdarza (mi) się wpadać w ramiona ludziom obcym i pod wieloma względami różnym. Analitycy zjawiska kibicowania muszą ustrzegać się jednak bezkrytycznego przejmowania kategorii od samych kibiców. Grupy kibicowskie są silnie zhierarchizowane, a u podstaw hierarchii leżą nie tylko czynniki ekonomiczne, ale również środowiskowe i światopoglądowe. Grupy te opierają się coraz częściej na wykluczeniu nie kibiców innego klubu, ale nieprawomyślnych, nieprawdziwych kibiców klubu własnego, potrzebują bowiem nieustannego ustawienia w opozycji do kogoś (PZPN nie wystarczy, pojawia się więc często relacja my-władze klubu, czy my-kibice piknikowi). Grupy te są silnie zidoologizowane – prawicowe, nierzadko wprost rasistowskie. Itd. Wszystko to nie teoria, ale praktyczne działania, skandowane hasła, wywieszane transparenty (skrót KKK – Kibice Korony Kielce, czy Ku Klux Klan?). Kategorie tradycyjnej antropologii kultury, zupełnie apolitycznej i w strukturalistyczny sposób sprowadzającej różne zjawiska do wspólnych mianowników, jak „święto”, opisują tylko pewne dość wyidealizowane zresztą aspekty zjawiska, wyabstrahowując je jednocześnie z całości, która jest nie tylko o wiele bardziej skomplikowana i niejednoznaczna, ale również o wiele ciekawsza jako element kultury i katalizator niektórych zachodzących w niej procesów.