O dwóch wartościach

Data publikacji: 15.10.2014
Średni czas czytania 10 minut
drukuj
Podkreślanie wpływu kultury na obszary społeczne i ekonomiczne zdominowało europejską debatę o kulturze w ostatnim dziesięcioleciu. Taki kierunek myślenia upodobali sobie zwłaszcza politycy, którzy w ten sposób zyskali argumenty na podkreślenie wagi kultury i uzasadnienia racji jej publicznego finansowania. Wydaje się jednak, że podejście instrumentalne zaszło za daleko. Dziś ekonomiści kultury deklarują: „No more economic impact studies”.

U podstaw każdej polityki kulturalnej stoją koncepcje wartościowania kultury i sztuki. Mówiąc o wartościowaniu, nie mam na myśli wyceny dóbr kultury, ale przyznawanie kulturze konkretnego znaczenia w wymiarze społecznym i cywilizacyjnym. Przyjęło się rozróżniać dwie główne koncepcje wartościowania. Pierwsza dostrzega w działalności kulturalnej środek do osiągania celów społecznych i ekonomicznych, czyli traktuje ją instrumentalnie (ang. instrumental value). Druga posługuje się kategorią samoistnej wartości kultury (ang. intrinsic value), czyli stawia akcent na jej subiektywny odbiór. W myśl pierwszej, istnieje konieczność uzasadniania finansowania kultury ze środków publicznych za pomocą konkretnych wskaźników jej użyteczności dla innych dziedzin życia. Mogą być one bliższe bądź myśli neoliberalnej, która stawia przed kulturą zadanie generowania korzyści ekonomicznych, bądź kierunku lewicowego, wskazującego na jej znaczenie społeczne. W myśl drugiej, kultura ma wartość „sama w sobie”, a jednak bez publicznego dotowania jej przetrwanie będzie zagrożone.

W ostatniej dekadzie ta dwubiegunowość przechyliła szalę na korzyść wartości instrumentalnej. Myślenie o kulturze w kategoriach instrumentalnych zaczęło się jednak znacznie wcześniej. Do jego rozwoju przyczyniły się zwłaszcza kraje anglosaskie, co jest zrozumiałe, biorąc po uwagę właściwe im dążenie do maksymalizacji efektywności i użyteczności. W Wielkiej Brytanii pod rządami partii konserwatywnej (lata 80-te) kultura stała się „niewolnicą ekonomii”. Przez instytucjami kultury postawiono oczekiwanie generowania miejsc pracy i przyczyniania się do wzrostu PKB. Instrumentalizm dotarł jednak również do krajów socjaldemokratycznych. Badacz skandynawskiej polityki kulturalnej, Peter Duelund wskazuje, że ekonomiczna rola kultury nabrała decydującego znaczenia już w latach 80-tych ubiegłego wieku, kiedy to dużą nadzieję na wzrost gospodarczy zaczęto pokładać w rozwoju przemysłów kreatywnych.

Zdecydowana instrumentalizacja kultury dokonała się w ostatnim dziesięcioleciu na szczeblach Unii Europejskiej. Retoryka przyjęta przez Komisję Europejską kładła nacisk na rolę kultury w rozwiązywaniu szerszych problemów społecznych i ekonomicznych. United Nations Conference on Trade and Development opublikowało raport „Creative Economy”, który przyczynił się do spopularyzowania pojęcia przemysłów kreatywnych oraz idei „kultury jako motoru gospodarki”. Bardzo modne stało się również przypisywanie kulturze roli w zakresie pobudzania kreatywności i wzrostu innowacyjności.

O ile podkreślanie znaczenia kultury dla innych obszarów może odgrywać pozytywną rolę w jej pozycjonowaniu jako ważnej dziedziny życia, a ostatecznie dostarczać argumentów na jej publiczne finansowanie, może również szkodzić samym instytucjom kultury. Pisze o tym John Holden, uznany badacz i obserwator polityki kulturalnej, profesor londyńskiego City University i były szef centro-lewicowego think-tanku Demos. Zwrot w kierunku utylitarystycznego w duchu oczekiwania, że działanie instytucji kultury będzie przyczyniać się do szerszych celów politycznych i społecznych (jak integracja społeczna, czy przeciwdziałanie przestępczości) doprowadziło do paradoksalnych sytuacji. Zamiast koncentrować się na działalności artystycznej, instytucje muszą spełnić szereg wymagań i podporządkować się instrumentalnym wskaźnikom. W jaki sposób instytucja przyczynia się do rozwoju sektora kultury i wspierania gospodarki kreatywnej? W jaki zwalcza wykluczenie społeczne i promuje rewitalizację? Jak zachęca do lepszego wykorzystania sztuki w edukacji? Ilu przedstawicieli mniejszości etnicznych odwiedziło instytucję w ciągu roku? – to tylko niektóre przykłady wskaźników wypracowanych przez Departament Kultury, Mediów i Sportu (brytyjski odpowiednik ministerstwa kultury). Dla instytucji kultury oznaczało to przede wszystkim większą biurokrację i sztuczne dopisywanie własnym działaniom górnolotnych celów.

Podstawowym problemem – pisze Holden – jest nie tyle nawet narzucenie instytucjom wymagań nieadekwatnych do ich działalności, ale brak możliwości rzeczywistego sprawdzenia, czy wskaźniki zostały zrealizowane. Po pierwsze, konsekwencje partycypacji w kulturze są odległe w czasie i nie sposób w rozliczeniu rocznym, czy nawet kilkuletnim udowodnić, że podejmowane przez instytucję działania wpłynęły na zmniejszenie bezrobocia czy większą inkluzyjność społeczną. Po drugie, dajmy na to, że w dzielnicy, w której działa instytucja kultury, spada przestępczość. W jaki sposób udowodnić, że miały na to wpływ prowadzone przez nią zajęcia edukacji kulturalnej? Po trzecie, wpływ uczestnictwa w kulturze to kwestia bardzo indywidualna i trudno zakładać, że po zaliczeniu wszystkich premier w sezonie widz stanie się nagle lepszym człowiekiem.

Ekonomiści kultury coraz wyraźniej wołają o głos zdrowego rozsądku. Na Europejskim Forum Kultury 2013 panel „Measuring the true value of culture” zdominowała debata o konieczności poszukiwania zrównoważonego podejścia, uwzględniającego zarówno samoistną wartość kultury, jak i kwestie jej wieloaspektowego wpływu na społeczeństwo i gospodarkę. Zauważono, że wciąż brak danych i metodologii mogących w sposób wiarygodny poświadczyć o wpływie przemysłów kultury i kreatywnych na rozwój rynku pracy, włączenie społeczne i wzrost ekonomiczny. Apelowano również o włączanie do badań sektora kultury tak metod ilościowych, jak i jakościowych, a także bardziej kompleksowe metody mierzenia dobrobytu społecznego, wykraczające „poza debatę o wzrost PKB”. Podobne głosy wybrzmiały na międzynarodowej konferencji ekonomistów kultury w Montrealu (2014), organizowanej przez Association for Cultural Economics International (ACEI), wydawcę dość ortodoksyjnie ekonomicznego czasopisma Journal of Cultural Economics. Przez ortodoksję rozumiem tu stosowanie pomiaru ekonomicznego do kwestii z gruntu jakościowych, np. jakości przedstawienia teatralnego. Podczas konferencji w Montrealu wskazano na konieczność powrotu do metod jakościowych. Zapowiedziano również odwrót od koncentracji na społecznych i gospodarczych efektach działalności kulturalnej.

Czy w Polsce o kulturze myśli się równie instrumentalnie? Z jednej strony, nasz kraj wpisuje się w trend promowany na szczeblach Unii Europejskiej, w myśl którego kultura ma być „motorem rozwoju i innowacyjności”. Korzystamy z możliwości finansowania, które daje europejski program pomocowy Kreatywna Europa. U podstaw tego programu stoją założenia ideowe w mocny sposób kładące nacisk na rolę kultury we wzroście gospodarczym. Narodowa Strategia Rozwoju Kultury 2004-2013 sytuowała kulturę „w ścisłym powiązaniu z rozwojem ekonomicznym” i tworzyła podstawy „do traktowania kultury nie tylko jako odbiorcy efektów wzrostu gospodarczego, ale właśnie jako stymulatora rozwoju, m.in. poprzez rosnący udział sektora kultury w PKB.”

Z drugiej strony, jak wskazują badania A. Świętochowskiej, dr Daniela Midera i dr Marcina Poprawskiego, zarówno samorządowe instytucje kultury, jak i odbiorcy kultury w Polsce (badanie przeprowadzone w woj. podlaskim, dolnośląskim, pomorskim) nie zauważają wpływu kultury ani na rozwój gospodarczy, ani na budowanie kapitału społecznego. Badane grupy twierdziły, że to nie działalność kulturalna wpływa na przyciąganie kapitału kreatywnego, ale rozwój gospodarczy pozwala na podejmowanie działań (infrastrukturalnych, programowych) w obszarze kultury. Można więc odnieść wrażenie, że myślenie w kategoriach instrumentalnych dotarło wyłącznie na sam wierzchołek góry lodowej, czyli do Ministerstwa Kultury, ewentualnie również do bardziej rozeznanych w światowych trendach prezydentów kulturalnych enklaw, takich jak Sopot czy Wrocław (Prezydent Dutkiewicz określił Wrocław jako „miasto czterech T”, parafrazując słynną teorię Richarda Floridy). Gminne domy kultury nie zawracają sobie tym głowy.

dr Kamila Lewandowska