Lotnik kryj się – nadlatują kibole

Data publikacji: 29.08.2011
Średni czas czytania 18 minut
drukuj
Kilka lat temu, w 2006 rok, Legia po raz wtóry zdobyła tytuł mistrza Polski. Piłkarze zatryumfowali. Tłum opanował miasto. Już wczesnym wieczorem część centrum została sparaliżowana, a jego pocięta prostymi ulicami, podzielona na uregulowane fragmenty przestrzeń stała się areną spontanicznego, obscenicznego święta. Czerwcowa, ciepła noc należała do tryumfującego ludzkiego żywiołu, oszołomionego alkoholem, letnim powietrzem, poczuciem dumy, niezwyczajnej bezkarności i własnej omnipotencji. W momencie szczytowego uniesienia tłum zaatakował służby porządkowe i przystąpił do niszczenia. Kolejność wydarzeń oczywista i przewidywalna do bólu. Nawiasem mówiąc, wbrew alarmistycznym doniesieniom mediów jakoby przez Warszawę przeszło tornado wandalizmu, zniszczenia były stosunkowo nieduże – zdemolowano kilka kawiarnianych ogródków, wybito szybę w sklepie z alkoholem, skąd zabrano bodaj jedną butelkę wódki, przewrócono kilka śmietników i ławek. O tym, co w świecie kibicowania zobaczyłby Bachtin pisze Albert Jawłowski.

Bachtin prawdopodobnie nie posiadał by się z radości. Oto po raz kolejny ujawniło się wielkie ludowe ciało, które wchłania i wydala otaczający je świat. Tyle, że poza upojnym ilinx nie wydarza się już nic. Wreszcie przyszedł świt. Rozzuchwalona kawalerka chwiejnym krokiem oddaliła się do domów. Ci, których intensywność nocnych uciech nieco przerosła polegiwali na ławkach i trawnikach. Najbardziej dokuczliwi trafili do izby wytrzeźwień i okolicznych komisariatów. Uliczny, żywiołowy festyn zgasł wraz z końcem nocy. Rzeczywistość powróciła do pionu podnosząc się po lekko skołowana chwilową przewrotką do góry nogami. Rankiem do pracy wyruszyły służby oczyszczania miasta.  Podobne bale, bardziej pokazowej niż rzeczywistej, destrukcji przeżywają rok rocznie inne europejskie metropolie. Znają je Barcelona, Madryt, Mediolan, Rzym, Ateny, Amsterdam, Rotterdam i wiele innych.

Można by znaleźć wiele miej lub bardziej uzasadnionych analogii zbiorowych emocji napędzających tętno nocy takich ta. Podobne, krótkotrwałe hece towarzyszą nie tylko wydarzeniom sportowym. Każdego roku 1 maja w Berlinie harcują lewacy oraz niezaangażowani politycznie wielbiciele mocnych, ulicznych wrażeń. W Zurychu doroczne, pierwszomajowe zabawy w rewoltę mają już ugruntowany, powtarzalny przebieg. Najpierw policja konsekwentnie spycha dokazującą ciżbę w jedną z ulic. Zostawia przy tym otwarte boczne uliczki, tak by uczestnicy zabawy, którzy już odczuwają znudzenie i są zmęczyli szamotaniną mogli dyskretnie ulatniać się do domów. W zaułkach zazwyczaj stoją tajniacy, dla przykładu odławiający tych, którym tego dnia nie dopisało szczęście. I powtarza się to każdego roku.

Znajdziemy je także w odległych w czasie wybrykach weneckich arlekinów i „dzikich mężów”. W bałaganie średniowiecznych, ulicznych korowodów rozpasanej tłuszczy odgrywającej krótkotrwałą, nie uświadamianą i odbywająca się „nie naprawdę”, kontestację dominującej kultury powagi. W kontrolowanej, odświętnej przemocy kułaczego boju czy grzesznych i wulgarnych szaleństwach wiejskiego mięsopustu. I tak długo jeszcze można by się zabawiać interpretacyjną, karnawałową matrycą. Czy zawsze słusznie – to już inna historia. Niemniej skłonność do irracjonalnej, odświętnej demolki i ryzykownej ucieczki od codziennej rutyny jest stara jak cywilizacja i powszechna jak świat długi i szeroki. W gruncie rzeczy nie ma w niej nic szczególnie niebezpiecznego dla istnienia społeczeństwa oraz scalających go bazowych norm i wartości. Bywa to nawet użytecznym narzędziem sprawowania władzy i uprawomocnienia porządku. Dopóki, rzecz jasna, owe szaleństwa odbywają się w czasowych ramach święta i nie wydostają się poza ich obręb.

Nie pamiętam już kto pierwszy orzekł jakoby owej nocy w Warszawie byliśmy świadkami niespotykanego zdziczenia i zezwierzęcenia masy. To tak naprawdę nie istotne. Zaraz potem ruszyła lawina oburzonych głosów potępienia. Ktoś wypatrzył nawet wiszące nad krajem zagrożenie demokratycznego i moralnego ładu, a nawet stojące za nim widmo totalitarnych demonów. Oczywiście zinterpretowano to jako złowróżbny znak czasów. Wciąż jesteśmy zbyt mało ucywilizowani. Zamiast w pocie czoła cywilizować się i uczłowieczać nasze społeczeństwo rozpoczęło wędrówkę w przeciwnym kierunku. Tak jakby nigdy dotąd w historii lud nie popadł w krótkotrwały stan oszołomienia. Jakby nigdy dotąd nie zdarzyło mu się działać w przypływie destrukcyjnej maligny.

Skąd zatem wzięła się ta fala niezwykle poważnego, miejscami obsesyjnego wręcz, moralizatorstwa. Czy rzeczywiście zadrżały posady cywilizacji? Skąd te absurdalnie poważne rysy zatroskanych masek samozwańczych lub namaszczonych przez media moralistów? Czy ustawieni na czujce uczeni eksperci, gazetowi egzegeci i specjaliści od wszystkiego naprawdę wypatrzyli Hannibala podchodzącego ku miejskim bramom? Jeśli tak, to dlaczego zniknął równie niepostrzeżenie jak się pojawił? Czy oznacza to, że ulegli zbiorowej halucynacji? Czy w Warszawie doszło do nietypowego w naszym klimacie zjawiska fatamorgany?

Skąd to nieadekwatne do sytuacji frontalne kontrnatarcie świata powagi? Może apologeci ponowoczesnego świata nie mieli racji twierdząc, że kultura nie za bardzo spełnia już funkcję regulującą normy, wartości i wzory postępowania. A jeśli jednak rację mieli to co? Byłby to desperacki akt ratowania, przebrzmiałego ponoć, modelu kultury wyznaczającej nieprzekraczalne granice zachowania, reguły gry społecznej, oceniającej surowo przekroczenie? Możliwe że, choć trudna do opisania i sprawiająca pozór chaotycznej, kultura wciąż w powszechnie dostępny doświadczeniu sposób chroni brzegowe zasady tego, jak należy postępować, a czego robić się nie powinno. Nie jest to już, rzecz jasna, świat który wraz z regułami i normami możemy opowiedzieć w całości używając jednej prostej kalki narracyjnej. Nie da się wyjaśnić jego złożonej istoty jednym rodzajem widowiska czy zbiorowego doświadczenia. W sytuacji gdy kultura stanowi, mówiąc w daleko idącym skrócie, wieloskładnikowy konglomerat złożony z elementów zróżnicowanych, często sprzecznych i nie podlegających prostym translacjom trudno o wszechogarniający widowiskowo – narracyjny sposób konceptualizacji ładu społecznego wraz z pełnym opisem jego norm i wartości.

Ów przesadny i miejscami groteskowy lament zdaje się być widomym znakiem, że w dalszym ciągu chwilowe przekroczenie, złamanie reguł pozwala społeczeństwu doświadczyć i potwierdzić ich obowiązywanie. Działa to jak szczepionka. Wciąż ujawnia się idea karnawałowych, rozpasanych odstępstw od norm i postnego pouczenia przypominającego o ich istnieniu i nieprzekraczalności. Znów odżywa bezpośrednio doświadczalna, choć nie zawsze uświadamiana funkcja święta, które wyrywa społeczeństwo z codzienności tylko po to by za chwilę potwierdzić prawomocność jego obowiązywania. Czy to przesadne potępienie niegroźnych w swej istocie aktów ulicznej demolki ujawnia żywotność, co rusz wysłanego na śmietnik historii, normatywnego autorytetu kultury? Wygląda na to, że tak. No chyba, że jest to już tylko jego rytualne markowanie. A jedynym wymiarem regulującym rzeczywistość społeczną jest zawarta w procedurach postępowania logika efektywności. Jednak nie wydaje mi się by tak w istocie było.

Bez wątpienia istnieją choćby brzegowe, uniwersalne normy i wartości, które są dostępne doświadczeniu życiowemu. Jeśli uważacie że jest inaczej to spróbujcie wystąpić publicznie w koszulce ze swastyką albo wynieść sąsiadowi telewizor z mieszkania, a następnie stwierdzić, że z waszego punktu widzenia był to czyn słuszny zaś każdy kto was za gani nie rozumie subiektywnej i relatywnej istoty współczesności. Prawdopodobnie zbytnio powyższe kwestie trywializuję, ale życiowa praktyka niekiedy w irytująco banalny sposób weryfikuje konstrukty teoretyczne.

Dość ciekawą kwestią, której warto przyjrzeć się przy tej okazji jest „wojna z kibolami”, którą ostatnimi czasy prowadzą rząd i niektóre, wiodące media. Odbywa się to w sytuacji, w której od kilku lat liczba przestępstw i wykroczeń dokonywanych przy okazji rozgrywek piłkarskich znacząco maleje. Ale to chyba nie jest, aż tak istotne. Aspekt widowiskowy jest najważniejszy. Niedorżnięta kibolska wataha nie może przecież popsuć Euro 2012. Zniszczyć naszego wizerunku przed Europą i Światem. Przede wszystkim jednak kiepsko byśmy się czuli gdyby popsuła nam chwile spędzone przed lustrem. Tak oto mamy kolejną bohaterską epopeję, którą, żeby było ciekawiej, każdy rozgrywa wedle własnych potrzeb. Ale po kolei.

Początkowo sprawa była prosta. Jest Dobro i Zło. Dobro walczy z reprezentowanym przez tzw. kiboli  Złem. Dobro to jasna strona, kultura, cywilizacja i wytwarzane przez nią normy i wartości. Zło to ciemność, antykultura i barbarzyński chaos. Na czele armii światła stanęli rządzący politycy i część środowiska dziennikarskiego. Z drugiej strony usadowiono groźnie wyglądającą grupę złożoną z żuli, złodziei, dilerów, a nawet faszystów. Między nami mówiąc w niektórych przypadkach nie bezpodstawnie. Tylko do czego potrzebny był ten cały nadęty patos. A może wystarczyło by po prostu sprawnie egzekwować obowiązujące prawo i nie wchodzić na przykład w dwuznaczne układy tylko dlatego, że postawiony za publiczne pieniądze stadion może opustoszeć i nie przynieść spodziewanych dochodów prywatnemu koncernowi, a za to przynieść straty miastu?

W jednej z głównych ról w tym epickim przedstawieniu widownia może oglądać niejakiego Piotra S. vel Staruch. To postać pierwszoplanowego antagonisty. Tymczasem w ferworze politycznej szarpaniny, część mediów na złość adwersarzom wyniosła go do rangi antysystemowego partyzanta, a później niemal męczennika. Uwolnić Starucha! – zagrzmiał jeden z prominentnych, prawicowych publicystów. Sam Staruch w swoją powagę oraz istotność roli, którą obdarzyły go media najwyraźniej uwierzył. Trudno się chłopakowi dziwić. Oto przestał być już tylko stadionowym zapiewajłą, a stał się rywalem rządu i najpopularniejszych, krajowych mediów. Metamorfoza godna bajki o Kopciuszku. Nic dziwnego więc, że Staruch nie chce być już tylko homo festivus. Poczuł się dobrze w butach wroga ustroju. O ile jego poznański odpowiednik – niejaki Litar – zaczął umieszczać w internecie oświadczenia, gdzie pozował na grzecznego chłopca, założył nawet z tej okazji sympatyczne okulary upodabniając się do młodego wykształciucha, który został niesłusznie zaatakowany przez żądne sensacji media, to Staruch poszedł na całość. Dobrze poinformowani stwierdzą pewnie, że Litar chciał w ten sposób ratować swoje stragany z kiełbaskami, które prowadził na stadionie Lecha. Staruch straganów nie miał.

Męczennikiem uczyniono go ostatecznie 1 sierpnia. Czy mógł być lepszy moment żeby tak się stało? Spora grupa kibiców udała się na Sadybę gdzie wzięła udział w uroczystościach rocznicowych wybuchu Powstania Warszawskiego. Tuż po ich zakończeniu pokaźne siły policji wyciągnęły go z tłumu i zatrzymały pod zarzutem rozboju. Czy naprawdę potrzeba było tyle radiowozów żeby zgarnąć jednego faceta? I trzeba było robić to właśnie wtedy kiedy był otoczony sporą grupą swoich stronników? No i po co policja zgarniała go właśnie wtedy i w tamtym miejscu? Przyglądając się dziarskiej akcji aparatu ścigania trudno nie zakładać, że rzecz została pomyślana jako prowokacja mająca zademonstrować sukces praworządnych służb w polowaniu na Czarnego Luda. No chyba, że policja straciła rozum, a politycy powariowali. Wątpię. Chociaż z drugiej strony… O ile nie obawiam się o rozsądek społeczeństwa o tyle klasa polityczna i w dużym stopniu media nie po raz pierwszy zachowują się zdumiewająco nieodpowiedzialnie.

A może jednak mają rację? Może powinniście się obawiać? Skoro stadionowi wodzireje mogą zamieniać się w ideologów, nawet jeśli nieporadnych i nie do końca wiedzących o co im chodzi, to chaotyczna, odświętna, destrukcyjna energia też może przeobrażać się w ukierunkowaną siłę dającą się skutecznie wykorzystywać w realnych konfliktach. Bez wątpienia tak jest, ale raczej nie w tym przypadku.

Całe to zagrożenie jest w zasadzie odegrane. Jeżeli ktoś zagraża społecznemu ładowi to raczej nie tzw. kibol. Jeśli już, to raczej ten kto go rozgrywa. A robią to wszyscy od lewa do prawa. Opowiadają go po swojemu, żeby przekonywać ogół do swych, leżących bardzo daleko od stadionu, słusznych racji. Szyją przy tym fantastyczne historyjki nadając mu poczucie swego ponadprzeciętnego znaczenia. Tzw. kibola w jego teraźniejszej formie tworzą walczące między sobą tytuły prasowe i stronnictwa polityczne. Robią to na użytek doraźnych gier o władzę – zarówno stricte polityczną jak i symboliczną. Robią to częstokroć bezwiednie, bo trudno jest sprzedawać informacyjny produkt bez wyraźnie zakreślonych figur antagonisty i protagonisty. A tzw. kibol cieszy się ściskając w ręku nożyk do cięcia papieru i wyobrażając sobie, że jest to Szczerbiec Chrobrego albo ostry puginał, którym lud odpłaci za krzywdy.

Ale spokojnie. W aktualnych okolicznościach gazetowe strachy kibolami nie są nawet fałszywym alarmem. Są zwykłą blagą, w którą najbardziej zdają się wierzyć kibice, śniący o istotności swych działań i skandujący z pełną powagą: „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. Być może niektórzy dziennikarze z pierwszej linii frontu również ulegli czarowi narcystycznej, misjonarskiej autonarracji. Najmniej wierzą w to politycy, mimo pozy wyrażającej troskę i determinację. Współczesna Polska to nie Jugosławia w przeddzień wybuchu wojny domowej. A Staruch czy Litar to nie Żelijko Rażnatović, który zanim został krwawym watażką wojskowym był wodzem trybun stadionu Crvenej Zvezdy. Jeśli ktoś nie widzi różnicy to najmocniej przepraszam. Póki co śpijcie więc spokojnie.

Albert Jawłowski – Socjolog kultury. Adiunkt w  Zakładzie Metod Badania Kultury ISNS UW. Autor i redaktor książek „Święty Ład. Rytuał i mit mundialu”, „Dawno temu w Galaktyce Popularnej”. Fan Diego Maradony, Krecika i Lorda Vadera.