Kulturalne referenda

Data publikacji: 20.05.2015
Średni czas czytania 9 minut
drukuj
Budowa nowego teatru, wzrost dotacji dla miejskiej opery, zakup nowych dzieł Picassa do muzeum – o takich kwestiach w Szwajcarii decydują obywatele. Szwajcarska demokracja bezpośrednia, w której zgodę na duże inwestycje, wydatki lub cięcia budżetowe muszą wyrazić mieszkańcy regionu – miasta, kantonu lub federacji – pozostaje bezprecedensowym w Europie sposobem rządzenia. Zastosowanie tego modelu w kulturze każe się zastanowić, czy szwajcarskie rozwiązania mogą być podpowiedzią dla rodzimej, rodzącej się pomału partycypacyjności w sferze polityki kulturalnej.

bern

W Szwajcarii wydatki publiczne na kulturę są przedmiotem referendów w znacznej części miast, między innymi Bazylei, Lucernie, Zurichu, Bernie, Winterthur. Referenda cieszą się powodzeniem i są już od dawna (1848) jednym z podstawowych uprawnień społeczeństwa obywatelskiego. O kulturze decydują wszyscy, zarówno melomani i teatromani, jak i ci, którzy teatralne loże dawno już zamienili na strefy VIP stadionów sportowych, a zamiast wycieczek do galerii preferują przeskakiwanie po kanałach telewizyjnych. Dlatego finansowanie kultury na podstawie woli większości budzi poważne obawy, nawet tych, którzy w wielu innych dziedzinach życia opowiadają się za demokracją partycypacyjną. Są takie sfery, w których decyzje powinny być podejmowane przez polityczne i kulturalne elity – twierdzą ekonomiści, między innymi Amerykanin Tibor Scitovsky. Inaczej będziemy świadkami degrengolady w postaci drastycznego obniżenia poziomu kultury wysokiej, a z czasem być może całkowitego jej zastąpienia bardziej rozrywkowymi formami spędzania czasu.

Doświadczenie szwajcarskie przeczy tej pesymistycznej hipotezie. Ekonomista Bruno Frey [1] policzył, że aż 84% referendów dotyczących kultury (w latach 1850-2001) zakończyło się aprobatą wyborców. Referenda te (w liczbie 164) odbyły się w dziewięciu największych miastach Szwajcarii, najwięcej w Zurichu (32), Winterthur (28) i Bernie (22).  Dotyczyły głównie znaczących inwestycji i wydatków na cele kulturalne. Frey opisuje przypadek bazylejskiej galerii sztuki, znanej przede wszystkich z imponującej kolekcji postimpresjonistów (van Gogha, Gauguina, Cézanne’a). Najważniejsze dzieła kolekcji nie należą jednak do miasta, ale są własnością zamożnych miejscowych rodzin. W związku z kiepską sytuacją finansową jeden z istotnych filantropów postanowił wyprzedać kilka dzieł z własnych zbiorów i zaproponował galerii kupno Dwóch braciArlekina siedzącego Picassa łącznie za 8,4 mln franków (8 mln euro). Część tej kwoty (2,4 mln franków) przekazali sponsorzy indywidualni i miejscowy biznes. O zgodę na przekazanie reszty ze środków publicznych rząd kantonu poprosił mieszkańców. W wyniku referendum, które odbyło się w październiku 1967 roku, dzieła zakupiono.

Lekką ręką na Picassa

Jak to możliwe, że stuosiemdziesięcio tysięczne miasto, czyli mniejsze niż Toruń czy Kielce, wydaje sześć milionów euro na dwa obrazy przy pełnej aprobacie opinii publicznej? Kusząca wydaje się eksplikacja wskazująca na wysoki poziom uczestnictwa w kulturze Szwajcarów. Czy jednak nie jest to wizja zbyt mocno uproszczona? Według szwajcarskiego teatrologa Andreasa Kotte, w referendum rozstrzygającym kwestię podniesienia dotacji dla słynnego zuryskiego teatru Schauspierlhaus (z 2,5 do 21,2 milionów euro!) na „tak” zagłosowało 53% populacji. Biorąc jednak pod uwagę, że tylko mniej niż co dziesiąty mieszkaniec Zurichu chodzi do teatru co najmniej raz w roku, za finansowaniem opowiedzieli się przede wszystkim ci, którzy w teatrze bywają rzadko lub wcale. Jak to?

Bruno Frey wyjaśnia ten fenomen za pomocą teorii tak zwanego popytu opcyjnego (option value), czyli popytu nieznajdującego odzwierciedlenia w rynku. Chodzi o to, że ludzie mogą życzyć sobie istnienia czegoś nawet wtedy, gdy bezpośrednio z tego nie korzystają. Myślą w ten sposób: „Nie chodzę do teatru, bo nie mam czasu, ale chcę żyć w miejscu z bogatą ofertą kulturalną.”. Albo: „Nie interesuję się sztuką, ale jestem dumny, że w moim mieście funkcjonuje znana na całym świecie opera”. Albo: „Dobrze, że dbamy o dziedzictwo dla przyszłych pokoleń”. Popyt opcyjny udowadnia, że sukces kasowy i frekwencja nie są wystarczającym miernikiem społecznej potrzeby istnienia pewnych dóbr.

Nie tak trudno zresztą wyobrazić sobie, że pewna społeczność pragnie dostępu do kultury, nawet jeśli sobotnie wieczory spędza raczej przed telewizorem lub przy grillu. Mieszkańcy Zurichu są dumni z instytucji, która przez prestiżowy niemiecki magazyn Theatre heute została uznana za teatr roku. Ale wartość teatru Schauspielhaus dla miasta polega na czymś jeszcze innym, mianowicie, jak twierdzi Andreas Kotte, na pełnieniu roli komunikatora społecznego i forum debaty publicznej oraz swoistego „trzeciego miejsca” (za Rayem Oldenburgiem, który wyróżnił obok domu i pracy „trzecie miejsce” czyli to, w którym spędzamy wolny czas i prowadzimy życie towarzyskie).

Na własne życzenie

Kultura cieszy się poparciem w referendach lokalnych nie dlatego, że każdy Szwajcar uczestnictwo w kulturze wyssiewa z mlekiem matki. W grę wchodzi dużo szerzej rozumiane społeczne uznanie dla kultury, jako ważnego komponentu społeczeństwa i narodu. Takie myślenie o kulturze nie pojawia się jednak samo z siebie. Zarówno Frey, jak i Kotte nie mają wątpliwości, że kluczową rolę w poparciu społecznym dla kultury pełni debata publiczna. Każde referendum poprzedzone jest publiczną dyskusją, w której wyczerpująco prezentowany jest przedmiot referendum (na przykład obrazy Picassa). Rzecz jasna, prezentacja ta ma wymiar raczej jednostronny i służy przedstawieniu argumentów na korzyść sztuki. A jednak następująca po niej debata ma charakter otwarty i każdy może się wypowiedzieć.

Otwarcie pola do debaty stwarza oczywiście ryzyko dojścia do głosu przeciwników publicznego finansowania sztuki. O tym, jak dotkliwe potrafią być ataki oponentów szwajcarskie instytucje kultury przekonały się już nie raz. W związku z przejęciem zuryskiej sceny Schauspielhaus przez awangardowego reżysera Christopha Marthalera (i towarzyszącym mu dziesięcioprocentowym spadkiem frekwencji), gazeta Die Weltwoche zaatakowała instytucję za jej elitarystyczny styl i po hasłem „Teatry na emeryturę” rozpoczęła antykampanię. Listy od czytelników, nawołujące do prywatyzacji teatrów pokazały, że wydatki na kulturę i sztukę wcale nie są przyjmowane bezkrytycznie.

W 2006 roku w podobnym tonie prywatna telewizja szwajcarska wyemitowała dokument z serii Kassensturz, w której argumentowano bezzasadność publicznych subsydiów dla instytucji kultury. W jednostronny sposób przekonywano, że teatr jest zbyt elitarny, że jest zabawką dla bogatych (za którą płacą biedni), że ceny biletów wykluczają uczestnictwo mniej zamożnych obywateli, że frekwencja spada (ale nie poziom finansowania), że teatry mogą utrzymać się same (jak na przykład Casinotheater Winterthur). Andreas Kotte łatwo zbija te argumenty i pokazuje ich dogmatyczną naturę. A jednak siła telewizji robi swoje – na forach Internetowych pojawiają się neoliberalne w duchu wypowiedzi o tym, że każdy za swoje przyjemności powinien płacić sam. W Polsce takimi głosami zwykle bardzo się nie przejmujemy. W Szwajcarii wpływają one bezpośrednio na „być albo nie być” wielu sfer życia publicznego.

Kamila Lewandowska

[1] Frey B. S., 2003, Arts and Economics, Springer, Zurich

[2] Maanen H., Kotte A., Saro A. (red.), 2009, Global Changes – Local Stages: How Theatre Functions in Smaller European Countries, Rodopi, Amsterdam

 Zdjęcie: Some rights reserved by Martin Abegglen