Racjonalność jest w naszych czasach cechą szczególnie cenioną. Popularność ekonomistów, biotechnologów, geofizyków czy informatyków jest tego najlepszym dowodem. Zaufanie do faktów i danych ma jednak swoje granice. Jak udowadnia Drew Westen w książce Mózg polityczny, w nowoczesnych demokracjach wyborcy podejmują decyzje nie tyle według reguł zdrowego rozsądku, co kierując się emocjami i ulegając subiektywnie motywowanym sympatiom. Westen pisze tak: „wizja umysłu, która w XVIII wieku zawładnęła wyobraźnią filozofów, kognitywistów, ekonomistów i politologów – bezemocjonalny umysł, który podejmuje decyzje metodą analizy danych empirycznych i logicznego wnioskowania – jest odległa od rzeczywistego sposobu funkcjonowania umysłu i mózgu. Kiedy stratedzy kampanijni wychodzą od tej wizji umysłu, ich kandydaci z reguły przegrywają.”.
Drew Westen jest z wykształcenia psychologiem klinicznym a uzasadnienia dla swoich tez szukał w neurologii, dokładnie – w budowie ludzkiego mózgu. W tym najistotniejszym dla człowieka organie Westen wyróżnia dwa obszary: grzbietowo-boczną część kory przedczołowej, którą dla uproszczenia nazywa „obwodami myślącymi” oraz korę przedczołową brzuszno-przyśrodkową – odpowiedzialną za emocje. Pierwsza jest aktywna wtedy, gdy analizujemy informacje i dokonujemy świadomych wyborów. Druga uruchamia się, gdy doświadczamy emocji; jest ona niezwykle istotna w inteligencji emocjonalnej, rozstrzygnięciach moralnych, a także wtedy, gdy decyzje podejmujemy pod wpływem uczuć. W neurologii znane są konsekwencje uszkodzenia tej części mózgu. Pierwszy tego typu przypadek odnotowano w 1848 roku, gdy robotnikowi budowlanemu Phineasowi Gage’owi metalowy pręt wbił się w czoło. Gage był w stanie normalnie funkcjonować, tylko jego znajomi po pewnym czasie zaczęli skarżyć się, że ten porządny i sympatyczny człowiek nagle stał się nieodpowiedzialnym gburem. Zupełnie tak, jakby Gage zupełnie stracił zdolność do empatii i normalnych ludzkich odruchów.
Precz z ambiwalencją
Westen postanowił wykorzystać dokonania neurologii na polu amerykańskiej polityki. Jako zdeklarowany demokrata nie mógł znieść, że jego partia przegrywa wybory na własne życzenie (książka w USA ukazała się w 2007 roku, czyli podczas drugiej kadencji George’a W. Busha). Dokonując gruntownej analizy wypowiedzi polityków „niebieskiej” (demokraci) i „czerwonej” (republikanie) strony sceny politycznej, ujawnił odmienne sposoby budowania narracji. Demokraci znacznie częściej używają argumentów merytorycznych, jakby byli przekonani, że ludzkie wybory można opisać za pomocą modelu opartego na racjonalnej analizie korzyści i strat. „Niebiescy” wyobrażają sobie wyborców jako pragmatyków potrafiących ocenić, w jaki sposób propozycje kandydata odzwierciedlają ich własny interes. Stąd tak dużo odwołań do kwestii ekonomicznych: planów emerytalnych, opieki zdrowotnej, harmonogramu szczepień – jak pisze G. Franke-Ruta w „The American Prospect” – zamiast do spraw fundamentalnych: „kim jesteśmy, jak organizujemy nasze społeczeństwo i co to znaczy być Amerykaninem w tym momencie historycznym”. Wydaje się, że demokraci ufają przede wszystkim „myślącej” części mózgu. A jednak, jak pokazują badania neurologiczne, ta część jest nieczynna, gdy wyborcy myślą o ważnych dla nich sprawach.
W zupełnie inny sposób do wyborców zwracają się republikanie. Zamiast używać bezemocjonalnych argumentów, odwołują się do ich moralnych przekonań. Znakomicie przy tym opanowali emocjonalnie nośny język, tworząc narrację za pomocą mocnych, niepozostawiających wątpliwości etycznych terminów, takich jak: „kultura życia” (poparcie dla ustawy antyaborcyjnej), „ochrona praworządności obywateli” (poparcie dla prawa do posiadania broni), „podatek od śmierci” (niezgoda na podatek spadkowy). Merytoryczny przekaz demokratów wystawiają na pośmiewisko, ukazując ich jako nudnych, pozbawionych wyobraźni i wizji urzędników z działu kadrowego (słynne zdanie Busha o tym, że jego przeciwnik Al Gore „prawdopodobnie wymyślił kalkulator” – Al Gore w debacie prezydenckiej w 2000 r. posługiwał się złożonymi szacunkami ekonomicznymi). Demokraci w starciu z republikańską „manichejską opowieścią o dobru i złu” wypadają blado, tak, jakby nie mieli własnych poglądów. Widać to szczególnie, gdy mowa o kwestiach ideologicznych, na przykład aborcji. Westen twierdzi, że niezdecydowani wyborcy najczęściej nie mają jasnego stanowiska w tej sprawie, dlatego to o nich powinni walczyć demokraci. Zamiast jednak budować przekaz na haśle „prawo kobiety do decydowania”, powinni zaproponować kontrnarrację bazującą na wartościach i empatii („to trudna i często bolesna decyzja kobiety, którą może jednak podjąć tylko ona sama, opierając się na wskazaniach swojego, a nie cudzego sumienia i wiary”). Pokładając zbyt wiele ufności w racjonalność obywateli, demokraci dobrowolnie rezygnują z walki o ludzkie dusze, których wrażliwość tak dobrze rozumieją ich polityczni oponenci.
Więcej serca
Wpływ narracji politycznych na mózgi wyborców tylko pozornie ma mało wspólnego z polityką kulturalną. Ministrowie kultury nie muszą walczyć o wyborców, a jednak toczą ciągłe bitwy o środki finansowe na kulturę. Wbrew pozorom, nie jest to wyłącznie walka międzyresortowa. Przeznaczanie publicznych środków na kulturę staje się coraz bardziej kwestią społeczną, wymagającą legitymizacji obywateli. Polscy ministrowie i niektórzy samorządowcy zaczynają zdawać sobie z tego sprawę, stąd moda na podpieranie się teoriami głoszącymi wpływ kultury na różne obszary społeczno-ekonomiczne. Przykładem jest koncepcja „miast kreatywnych”, mówiąca o tym, że organizacje działające w sferze przemysłów kultury i kreatywnych stanowią siłę napędową rozwoju miast. Ta i inne efektowne idee przebiły się do debat o kulturze i dokumentów formujących założenia polityki kulturalnej. Sądząc jednak z przykładów innych krajów, które dużo wcześniej niż my zaadaptowały podobne teorie (Wielka Brytania, kraje Skandynawskie), ten sposób uzasadniania publicznego finansowania kultury może przynieść więcej szkody niż pożytku (więcej o instrumentalizacji kultury czytaj tu).
Może więc warto pomyśleć o nieco innym budowaniu narracji przez polityków zajmujących się kulturą. Można wyobrazić sobie retorykę bardziej emocjonalną, opartą na wartościach, odwołującą się do bliskich sercu pojęć. Niewyczerpanym źródłem są tu rzecz jasna Stany Zjednoczone, skąd przed kilkoma laty przywiozłam książeczkę Why We Need the Arts: 8 Quotable Speeches by Leaders in Education, Government, Business, and the Arts. Uczyć się warto, bo w Polsce o retoryce politycznej już dawno zapomniano. Politycy mówią niedbale i, zamiast myśleć o odbiorcy, toczą bezsensowną szermierkę słowną posiłkując się słynnym „Ja Panu nie przerywałem”. W sferze polityki kulturalnej, która powinna przodować pod względem kultury słowa, wcale nie jest lepiej. Mieliśmy różnych ministrów, na przykład Minister Bogdan Zdrojewski mówił z dystynkcją, ale bez charyzmy. Ideologicznych odniesień używał Minister Kazimierz Michał Ujazdowski, ale znów, podobnie jak w USA, była to retoryka prawicowa. Ostatnie lata znamionują beznamiętne tyrady o kulturze w języku ekonomistów. Dlatego wdzięczna jestem Minister Małgorzacie Omilanowskiej za spontaniczne przemówienie podczas Letnich Ogrodów Polityki w Elblągu. Minister udowodniła, że nie trzeba posługiwać się statystyką, aby wzbudzić entuzjazm publiczności i zamknąć usta malkontentom. Trzeba wierzyć w to, co się robi.
Kamila Lewandowska