Inna partycypacja jest możliwa

Data publikacji: 23.04.2015
Średni czas czytania 11 minut
drukuj
Jeśli będziemy traktować kulturę jako dobro publiczne, w pełni i dobrowolnie przekażemy odpowiedzialność za nią państwu, czyli urzędnikom.

occupy

Ekonomiści nauczyli nas, że istnieją dwa typy dóbr, różne ze względu na rodzaj własności: dobra publiczne i prywatne. Dobra publiczne to te, które mogą być użytkowane przez wiele osób i przyłączenie się jeszcze jednej osoby nie spowoduje żadnej różnicy dla pozostałych. Przykładem jest telewizja publiczna – jeśli sąsiad kupi telewizor i włączy kanał TVP, nie będzie to miało żadnego znaczenia dla mojego odbioru tego kanału. Dobra publiczne są też niewykluczalne, co oznacza, że nie możemy żadnej osoby zamieszkującej dane terytorium wyłączyć z korzystania z niego. Przykładem jest prawo, któremu w równym stopniu podlegają wszyscy obywatele lub policja, która powinna chronić nas wszystkich tak samo.

Dobra prywatne w ekonomii definiowane są prosto – jako te, które nie są dobrami publicznymi. Jeśli więc korzystam z pewnego dobra, na przykład kupię przewodnik po Wietnamie, to odbieram możliwość korzystania z tego właśnie egzemplarza pozostałym wojażerom. Mogą oni oczywiście kupić identyczny, ale będzie to, z punktu widzenia ekonomisty, już zupełnie inna sytuacja.

Jeszcze jedną cechą dywersyfikacji obu typów dóbr jest to, że dobro publiczne jest nieopłacalne do wytwarzania przez prywatnego przedsiębiorcę. Skoro nie możemy nikogo wykluczyć z jego użytkowania, to pojawia się niezliczona liczba tak zwanych gapowiczów, czyli osób korzystających z dobra publicznego (na przykład dróg krajowych) nie uiszczając za nie opłaty. Odpowiedzialność za dostarczanie dóbr publicznych przerzucona zostaje więc na państwo.

W tak rozumianym dobru publicznym dostrzeżono argument na rzecz interwencjonizmu państwa w kulturze. W ten sposób kultura trafiła w szeregi zjawisk będących przejawami tak zwanej zawodności rynku. Kultura musi być finansowana przez państwo – udowadniali ekonomiści kultury, bo jest dobrem publicznym i rynek w tej sferze okazuje się nieefektywny. Jednocześnie niektórzy ekonomiści, między innymi Ruth Towse (jej podręcznik Ekonomia kultury. Kompendium wydało NCK) wskazywali, że sprawa jest bardziej skomplikowana i że kultura może być dobrem publicznym, ale nie musi. O ile sferę symboliczną, język, dziedzictwo kulturowe można w ten sposób sklasyfikować, o tyle już uczestnictwo w wydarzeniu kulturalnym – niekoniecznie. Jeśli kupię bilet na spektakl, to naturalnie zajmę jedno miejsce na widowni i nikt inny z niego nie skorzysta. W dobie wolnych licencji i dostępu do dóbr kultury w Internecie niemożliwe stało się jednoznaczne rozgraniczenie na dobra publiczne i prywatne. Tradycyjna dychotomia, choć nadal obecna w podręcznikach akademickich, powoli odchodzi do lamusa.

Obywatel w cieniu państwa

Przezwyciężenie opozycji publiczne versus prywatne stało się konieczne nie tylko ze względu na jej nieadekwatność do coraz bardziej różnicującej się sfery dostępu do kultury. Binarność ta okazała się szkodliwa także w sferze semantycznej. Wraz z przekazaniem państwu odpowiedzialności za „substancję publiczną” następuje utożsamienie tego, co publiczne z tym, co państwowe. Pogłębiająca się polaryzacja spycha wszelką działalność „obywatelską” w przestrzeń czysto prywatną.

To samo zjawisko przenikliwie analizuje Jerzy Szacki, z tą zasadniczą różnicą, że jego analizy dotyczą krajów Europy Wschodniej w okresie realnego socjalizmu. W książce „Liberalizm po komunizmie” Szacki pisze, że po przejęciu władzy przez komunistów, sfera publiczna została całkowicie przejęta przez państwo, a przy tym zuniformizowana ideologicznie i zrytualizowana (pochody, wiece itp.). Jednocześnie władze zaakceptowały, że sfera prywatna obywateli nie tylko nie podlega ich kontroli, ale że jest ona domeną zupełnie innych, „niesocjalistycznych” wartości. Co ważne, wyrażanie tych wartości nie ograniczało się do działalności konspiracyjnej, ale było komunikowane jawnie, czego przykładem jest działalność w tamtym czasie słynnych teatrów alternatywnych, takich jak krakowski Teatr STU, Teatr Ósmego Dnia z Poznania, czy Akademia Ruchu z Warszawy. Władza przymykała oko, wierząc, że w miarę postępów przebudowy systemu sfera prywatna zostanie tak czy inaczej wchłonięta przez sferę państwową.

Dziś żyjemy w zupełnie innej Polsce, ale właśnie dlatego analogia ta jest tak niepokojąca. Przy całym podobieństwie obu sytuacji oczywiste jest, że o ile w warunkach realnego socjalizmu to władza doprowadziła do pogłębiania „dimorfizmu społecznego” o tyle w demokracji liberalnej my sami usuwamy się w sferę naszej prywatności. Rezygnujemy z uczestnictwa w sferze publicznej, przyznając monopol na gospodarowanie nią państwu opiekuńczemu.

Dobro wspólne

Wyjście poza sytuację impasu proponuje Jan Sowa w swojej najnowszej książce „Inna Rzeczypospolita jest możliwa”. Sowa postuluje reaktywację zaniedbanej dziedziny zwanej „własnością społeczną”, czy „dobrem wspólnym”, za które odpowiada i o którym decyduje nie państwo, ale oddolnie samozorganizowani użytkownicy. Tego rodzaju samorządnie gospodarowanym dobrem wspólnym Sowa nazywa pastwiska w Turcji i Szwajcarii, łowiska ryb w Japonii czy Stanach Zjednoczonych. Ale za rodzaj własności społecznej uważa również to, co moglibyśmy nazwać dobrami kultury, między innymi wiedzę, wolne licencje, miasto i demokrację. Wiedza rozwija się tylko, gdy jest ogólnodostępna i może być modyfikowana, podważana i komentowana. Dlatego, choć jest w pewnym sensie dobrem prywatnym – odkryć dokonują konkretni naukowcy – ma ona szansę pomnażania się tylko wtedy, gdy jest własnością społeczną. Na tej samej zasadzie funkcjonuje kultura, dlatego wolne licencje poszerzają zakres możliwości jej rozwoju. Z kolei miasto to przestrzeń wspólna, której coraz bardziej postępująca prywatyzacja wiąże się często z ogromnymi stratami społeczno-kulturowymi. Do takich można zaliczyć przebudowywanie dworców kolejowych na centra handlowe, czy wszędobylskie banery reklamowe, zohydzające i wulgaryzujące przestrzeń publiczną.

Miasta są jednocześnie najbardziej aktywnym polem działania aktywistów i ruchów miejskich. Sowa w tego typu oddolnej aktywności zdaje się upatrywać nadzieję na nową Rzeczpospolitą. Jednocześnie dewaluuje pojęcie „obywatelskości” twierdząc, że formuła społeczeństwa obywatelskiego straciła swój sprawczy potencjał. O kompromitacji obywatelskości świadczy, według Sowy, nie tylko to, że „obywatelskimi” nazywają się organizacje lub partie ideologicznie neoliberalne (fundacja Leszka Balcerowicza, czy Platforma Obywatelska), ale również kryzys organizacji trzeciego sektora. Te ostatnie albo przybierają kliencką podstawę wobec władz i stają się organizacjami pararządowymi, albo wpadają w pułapkę grantozy i podporządkowują swoją działalność rządowym priorytetom.

W poszukiwaniu Świętego Graala

Wydaje się, że Sowa w ataku na społeczeństwo obywatelskie gubi sedno sprawy. Nie w tym rzecz, że liberalni politycy nadużywają pojęcia obywatelskości. Niemiecka Republika Demokratyczna wcale demokratyczną nie była, nie świadczyło to jednak o regresie samej demokracji jako ustroju. Problem „urządowienia” NGO-sów dotyczy może USA, ale w Polsce mamy raczej deficyt przekazywania zadań publicznych trzeciemu sektorowi, na co narzekają same organizacje pozarządowe. Finansowanie grantowe na pewno w pewnej mierze skłania do zachowań oportunistycznych, a jednak nie przesadzajmy – nie wszystkie NGOsy w Roku Chopinowskim organizowały warsztaty tańca ludowego i wycieczki do Żelazowej Woli. Obok, jak nazywa je Sowa, Fundacji Krzak, specjalizujących się w wygrywaniu konkursów istnieją jeszcze takie, jak choćby Fundacja Res Publica, Bęc Zmiana, czy Stowarzyszenie Komuna Otwock.

Sowa chciałby odrzucenia społeczeństwa obywatelskiego na rzecz zupełnie nowej formuły. Sam zresztą nie precyzuje, na czym miałaby ona polegać. Autor przywołuje Arabską Wiosnę i ruch Occupy Wall Street „zbudowany wokół ultrademokratycznej praktyki zgromadzeń ludowych – otwartych zebrań, podczas których każdy i każda może zabrać głos i uczestnictwo w podejmowaniu decyzji”. To arcyciekawy przykład demokracji uczestniczącej, szkoda tylko, że związany z ruchem antyestablishmentowym. Szkoda w tym sensie, że oprócz tych form deliberacji, które towarzyszą działaniom burzącym zastany porządek przydałyby się w książce Sowy przykłady deliberacji konstruującej, czyli deliberacji jako procesu podejmowania decyzji w państwie demokratycznym. Poszukiwanie takich rozwiązań mogłoby stanowić odpowiedź na pytanie o inną Rzeczpospolitą.

Will Kymlicka, kanadyjski filozof polityki zauważa tak zwany „zwrot deliberatywny” w teorii demokracji w latach 90-tych, czyli przejście od demokracji „wyborczej” do opartej na publicznej debacie. Zwrot ten dokonał się jednak według Kymlicki na gruncie anglosaskiej teorii obywatelstwa. Nie ma potrzeby rezygnacji z pojęcia obywatelskości po to, by zaproponować bardziej „uczestniczącą” formę demokracji. Zwłaszcza nie ma takiej potrzeby w kraju, gdzie nie cierpimy na nadmiar postaw obywatelskich i zamiast brania spraw w swoje ręce wciąż szukamy w państwie przewodnika.

Kamila Lewandowska

Zdjęcie: Some rights reserved by Aaron Bauer