Gdzie robi się dziś kulturę i w czyim imieniu?

Data publikacji: 02.02.2011
Średni czas czytania 4 minuty
drukuj
W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Polityka” Paweł Demirski mówi: „…Paszport Polityki nie spowoduje, że nagle znajdziemy się w salonie, bo chyba tego salonu już nie  ma, a przynajmniej przestaje być istotny. Kulturę robi się poza nim”. Właśnie. Jak nie w salonie, to gdzie? Na prowincji, o której zresztą w interesującym nas kontekście trudniej powiedzieć, czym nie jest, niż czym jest? 

W tym samym wywiadzie Monika Strzępka uzupełnia: „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej” – spektakl o miłości elit artystycznych III RP do kapitalizmu spod znaku Balcerowicza – raczej nie zostałby wystawiony w żadnym z warszawskich teatrów (…). Co innego w Wałbrzychu, do którego establishment, który mógłby się tym spektaklem poczuć dotknięty czy obrażony, nie jeździ.” Bo z opisu Strzępki i Demirskiego wynika coś trochę innego niż choćby z raportu o stanie kultury miejskiej (NCK 2010) w Polsce. Raport podzielił kraj na duże ośrodki miejskie o bogatej ofercie kulturalnej i prowincjonalne miasta z domem kultury i ogródkami działkowymi. Wypowiedź teatralnego tandemu problematyzuje też prosty podziała Polski na wielkie miasta – oazy cywilizacji i zapuszczoną oraz zahukaną prowincję. Nie jest tak, że ten podział unieważnia, ale wskazuje raczej na inną rzecz. Prowincja nie zawsze jest niema, a czasem mówi to, czego w centrum nie można wyszeptać. Choć uparty poszukiwacz sprzeczności mógłby się zastanawiać, jak to się dzieje, że prowincja owa przemawia głosem wykształconego w Londynie dramatopisarza. Nie w tym rzecz jednak.

Jest jednak coś zastanawiającego w tym, że faktycznie kultura dziś przenosi się z centrum na obszary wcześniej uznawana za peryferyjne, albo, mówiąc inaczej, to peryferie przejmują rolę centrum. Dotyczy to teatru – Wałbrzych, mało atrakcyjna pod wieloma względami Bydgoszcz, literatury – pisarze dziś najczęściej komentowani eksplorują doświadczenie wsi i prowincji (często zresztą są to starzy miastowi i nowy wsiowi) jak na przykład Tokarczuk czy Stasiuk. Podobnie świat seriali telewizyjnych przeniósł się ostatnio z kolorowych metropolii na wieś (jaka ta wieś w serialach jest to inna sprawa, choć prawdą pozostało to, co twierdził w XIX wieku bodaj Kazimierz Brudziński, że my Polacy lubimy sielanki). Nie chodzi o to by szczegółowo opisywać czy wartościować to zjawisko. Pytanie jest inne. Czy faktycznie w ten sposób dopuszczamy do głosu rolnika, małomiasteczkową ekspedientkę czy pana menela? Czy też raczej wielkomiejski inteligent stara się opowiedzieć ich historię? Czy kultura jest w tym wypadku narzędziem emancypacji, czy też raczej intelektualnym filtrem? Może sam problem ma charakter czysto akademicki? Niemniej jest niewątpliwie coś na rzeczy, że prowincja zawrzała. Warszawa coraz częściej kojarzy się z Teatrem 6. Piętro, Kapitolem, IMKĄ. Wieje mieszczańską nudą i farsową rozrywką. Natomiast wydarzenie kulturalne jako przestrzeń i sposób prowadzenia debaty publicznej schodzi w głąb Polski.

Być może jest to jakiś paradoks, ale okazuje się, że w miastach prowincjonalnych powstaje coraz wyraźniej słyszana i czasem słuchana kultura krytyczna. Pytanie, przed którym jednak się nie uchylimy brzmi, kiedy i ona zostanie zinstytucjonalizowana, opisana jako polski fenomen, obwarowana brawami i uściskami dłoni.