Czy można nie lubić liberalnych komunistów?

Data publikacji: 15.02.2011
Średni czas czytania 4 minuty
drukuj

Tytułowe pytanie podyktowane zostało splotem następujących okoliczności: lekturą książki Slavoja Żiżka „Przemoc. Sześć spojrzeń z ukosa”, bliskimi kampanii społecznej Kultura się liczy hasłami edukacji kulturalnej, sponsoringu oraz opisywanymi wczoraj zagadnieniami związanymi z Europejskim Kongresem Kultury.

Najprościej mówiąc liberalny komunista to człowiek, który chce dobrze. Chce wspierać, edukować, rozwijać wolny dostęp, kreować zmianę społeczną, wspomagać talenty, podnosić cudze kompetencje, jest wrażliwy na prawa kobiet i mniejszości seksualnych, rusza go fundamentalizm religijny. Wśród najbardziej znanych Żiżek wymienia Billa Gatesa, George Sorosa, szefów Google’a, IBM etc. Słowem organizującym całą ich filozofię jest słowo „smart”, czyli sprytny, energiczny, z dynamiczną biurokracją, władzą oparta na współpracy i dialogu, z przewaga kultury nad industrializacji, spontanicznego działania nad uporządkowanym ładem. Innym uprzywilejowanym słowem byłaby pewnie kreatywność. W końcu, co bardziej służy autoekspresji, rozwojowi talentów i zarazem doskonałemu wpisaniu w system?

Kiedy czyta się eseje Żiżka, ogląda polskie życie kulturalne zarówno od strony widowni, jak i kulis, gdy słucha się dyskusji o edukacji kulturalnej, o wyrównywaniu za jej pomocą nierówności społecznych, o dialogu międzykulturowym nie sposób nie poczuć się sprawnym trybikiem komunizmu liberalnego. Wydaje się, że nie ma również lepszego miejsca do realizacji jego idei niż kultura, o czym świadczy choćby działalność Billa i Melindy Gates’ów. Program rozwoju bibliotek, wsparcie menażerów kultury w małych miejscowościach, to tylko przykłady z polskiej rzeczywistości, dodać można stypendia dla zdolnych, dofinansowanie przemian urbanizacyjnych.

Swoją drogą sytuacja liberalnych komunistów jest przykładem prawdziwie kreatywnego i twórczego podjęcia do rzeczywistości. Aby przeciwdziałać nierównościom najpierw je stworzono. Świat wynaleziony. Dzieło klasy prawdziwie kreatywnej. Trudno w tej chwili nie zauważyć, że podobnie działają mechanizmy edukacji kulturalnej. Nie chodzi w niej przecież tylko o rozwijanie predyspozycji i talentów, ukrytym założeniem jest w końcu kształcenie pewnych nawyków konsumpcji kulturalnej, gustów, oczekiwań i potrzeb. Nie produkuje się w ten sposób „świadomego uczestnika kultury” posiadającego jakieś indywidualne oczekiwań, w pierwszej kolejności kształci się konsumenta dóbr Google’a i Microsoftu. Proste, oni nam sfinansują warsztaty grafiki, my im wychowamy klienta. A wszystko w aurze eseistyki George’a Sorosa i Thomasa Friedmana.

Niezwykle istotna wartością dodaną do tego rodzaju działań jest poczucie satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku, zarówno sponsorów, jak i animatorów, o uczestnikach, którym składa się tymi działaniami wielką obietnicę, nie wspominając.

Wydaje się, że jedno jest pewne. Edukacja kulturalna, wszelkie działania prorozwojowe, charity, współczucie i dialog to składowe pewnej ideologii, która na celu ma po pierwsze poprawić humor wielkim posiadającym, po drugie uczynić z całej reszty obiekty sterowanej troski i współczucia.

A najśmieszniejsze jest to, że daliśmy się wszyscy zapędzić w kozi róg, bo czy prawdziwa, nie obciążona liberalnym komunizmem kultura jest dziś możliwa?