Czy Bernhard miał rację? Po co artyście nagroda państwowa?

Data publikacji: 18.01.2011
Średni czas czytania 5 minut
drukuj

Jest taka książka Thomasa Bernharda zatytułowana „Moje nagrody”. Książka niezbyt pokaźnych rozmiarów, w dorobku autora „Wymazywania” pewnie niezbyt wiele znacząca, ale w swej ironii i zgryźliwości ciągle bardzo aktualna. Skąd mi ten Bernhard dzisiaj? Ano wczoraj w Krakowie prezydent rozdał wysokie odznaczenia państwowe ludziom kultury i sztuki.

Wśród wyróżnionych znaleźli się twórcy wielu pokoleń i niezaprzeczalnych dokonań. Bo i Wisława Szymborska, która dostała Medal Orła Białego, i Krystyna Janda, i Paweł Mykietyn i wielu wielu innych, a przynajmniej trzydziestu. Opis tvnowskiej relacji z wydarzenia sobie podaruję, bo bardzo lubię Szymborską, a główna specjalistka stacji od jej twórczości, czyli Katarzyna Kolenda Zaleska konsekwentnie i z uporem godnym jak najlepszej sprawy stara się przyprawić poetce gębę uroczej starszej pani.

Wracając jednak do Bernharda. Niepomierną wartością wspominanej przeze mnie na początku książki jest to, że w sposób jednoznaczny nie pozostawia złudzeń, co do roli i znaczenia nagród państwowych dla twórców. Bo czym w istocie jest takie wyróżnienie? Dowodem uznania? Próbą wprowadzenie twórczości artystycznej w funkcjonalne ramy systemu? Narzucaniem kanonów? A może działaniem z gruntu obcym wszelkiej sztuce – próbą ugłaskania, ułaskawienia artysty? Bo pomyślmy, nawet, jeśli taki artysta mówi rzeczy nieprzyjemne, obrazoburcze, to dzięki naszej nagrodzi te rzeczy tracą swoją subwersyjną moc. Artysta ma prawo krytykować i komentować, ma prawo obrażać, ale dając mu nagrodę osłabiamy moc tej krytyki, czynimy ją bezpieczną i znośną. Dlatego też lubimy panteony i pogrzeby na Skałce. Być może nad moim myśleniem ciąży mit artysty romantycznego, poety wyklętego, mieszkańca obrzeży naszego świata. Oczywiście rzeczywistość mojemu podejściu przeczy. Wzorując się na klasyku mogłabym powiedzieć, że tym gorzej dla rzeczywistości.

Ale ujmując opisywane wydarzenie z drugiej strony i grzecznie schylając głowę wobec wymagań rzeczywistości, warto zwrócić uwagę na wypowiedź Krystyny Jandy. Pamiętam zeszłoroczny Kongres Obywatelski, na którym aktorka opowiadała o swoich doświadczeniach z prowadzeniem fundacji i prywatnego teatru. Nie była to optymistyczna opowieść pod tytułem, jak mi świetnie się udało i że wystarczy chcieć, by móc. Podając przykład swojej działalności wskazywała raczej na bariery i trudności w prowadzeniu tego rodzaju działalności. W wystąpieniu podkreślała, że jej sukces nie powinien być powodem radości i dumy ani władz lokalnych ani centralnych. Aktorka mówiła, że w jej przypadku zasadnicze znaczenie miało to, że mogła liczyć na swoje rozpoznawalne nazwisko i dorobek artystyczny.

Twórcy pozbawieni tego zaplecza skazani są na nieskończone dobijanie się do ministerialnych i samorządowych drzwi. Zjawisko zakładania teatrów przez znanych i lubianych ma również inne mniej sympatyczne oblicze. Jest nim zjawisko, którego najlepszym znakiem jest artystyczny dorobek Teatru 6 Piętro Michała Żebrowskiego. Jak powszechnie wiadomo najpopularniejszy spektakl był niezobowiązującym spotkaniem celebrytów. Ale kasa szła. Sama Janda zresztą też zmierza w stronę farsy w swoich produkcjach teatralnych. Prawa rynku. Fajnie by było jednak, gdyby zamiast głaskać i przytulać artystów, ktoś posłuchał ich głosu.

Janda odbierając odznaczenie mówiła, że nie jest dobrze, bo kultura wciąż się nie liczy. Pewnie tego nikt nie usłyszał, ale z orderem prezentowała się dobrze.