Zmiany w polszczyźnie pod wpływem mediów - Kazimierz Krzysztofek

Data publikacji:
Średni czas czytania 4 minuty
drukuj
Problem zmian w polszczyźnie to istotne pytanie, czy mamy do czynienia z niszczeniem narodowego kapitału językowego, czy może jego funkcjonalizacją i adaptacją do potrzeb cywilizacyjnych.
Problem zmian w polszczyźnie to istotne pytanie, czy mamy do czynienia z niszczeniem narodowego kapitału językowego, czy może jego funkcjonalizacją i adaptacją do potrzeb cywilizacyjnych.

Słyszy się obawy, że nasza ojczyzna polszczyzna ulega hybrydyzacji, by nie powiedzieć: bastardyzacji. Chodzi przede wszystkim o inwazję angielszczyzny w sfery nowoczesnego rozwoju (technologie, bankowość, zarządzanie, badania i wdrożenia i in.). Język polski – zresztą nie tylko on – coraz bardziej się homonimizuje, ponieważ szybciej niż nowych słów przybywa rzeczy materialnych i symbolicznych do nazwania, co czyni słowa coraz bardziej wieloznacznymi.
Żyjemy w epoce szybkości, a zatem i przekazy muszą być coraz szybsze, języki muszą się stawać bardziej ekonomiczne. Polszczyzna z pewnością do ekonomicznych nie należy, ma dużo form opisowych. Duchowi języka polskiego obce były inkrecje wyrazowe (zrosty). Dziś najwięcej zrostów produkuje słowo „euro”. Technologie informacyjne narzucają literkę „e”, która staje się prefiksem.
Kody językowe SMS czy twittera są coraz bardziej zindywidualizowane i uproszczone, aż do granic możliwości. Można te procesy wyjaśniać względami oszczędności językowej, ale to wszystkiego nie tłumaczy. Po prostu nie ma już kanonu językowego, tak jak nie ma jednego kanonu kultury. Każde środowisko, zwłaszcza młodzieżowe, czy społeczność terytorialna dążą do wykształcenia własnego wzoru, odreagowując w ten sposób czasy narzucania jednego literackiego kanonu w szkole. Jest to zjawisko w sumie pozytywne, z jednym zastrzeżeniem: tak długo, jak długo będziemy w stanie się porozumieć.
W tym momencie pojawiają się jednak komplikacje. Nie chodzi już bowiem tylko o sam kanon literacki, ale i zasady gramatyki. Rośnie skala przyzwolenia na błędy gramatyczne. Dziś nikogo to nie razi.
Obowiązywała tu pewna konwencja: w emailach, czatach itp. można sobie było pozwolić na „twórczą” pisownię, ale na papierze już nie. Bo emaile i czaty są traktowane jak rozmowa, choć słowa wystukuje się na klawiaturze, a nie wymawia. Nawet jeśli wiadomo, że trzeba użyć „rz” to się stawia „z”, by zaoszczędzić jedno stuknięcie w klawisz. Uczeni nazywają to „wtórną oralizą” i rearchaizacją komunikowania.

Wiąże się z tym problem znaków diakrytycznych. Angielski jest w tym szczęśliwym położeniu, że tego problemu nie ma, język polski ma ten problem. Przestrzeganie zasad pisowni spowalnia komunikację. Stąd propozycje, aby wyrzucić – przynajmniej w komunikacji elektronicznej – wszystkie kropki, kreski i ogonki i zdać się na kontekst zdaniowy. Wtedy dopiero mielibyśmy eksplozję homonimów: „zadać” – znaczyłoby i „zadać” i „żądać”. Żółć przestała by być żółcią, brzmiałaby „zolc”. Starsze pokolenia już do tego nie przywykną, ale następne raczej nie będzie mieć z tym problemów, choć zapewne będzie mieć problem z rozumieniem starszej, „diakrytycznej” literatury.