Rozwój techniki militarnej w połowie XIX w.

Date of publication: 31.12.2012
Średni czas czytania 26 minutes
print
Wiek XIX, z czego niewielu dzisiaj zdaje sobie sprawę, był wiekiem ogromnych przemian, przede w...

Wiek XIX, z czego niewielu dzisiaj zdaje sobie sprawę, był wiekiem ogromnych przemian, przede wszystkim w sferze techniki, w tym także militarnej. Zaczął się on od okresu wojen napoleońskich, podczas którego wielkie armie przemierzały Europę. Były to wojny kolorowe, malownicze, pełne swoistego uroku i nostalgii, gdzie honor i odwaga liczyły się bardziej niż technika. Żołnierze nosili wielobarwne mundury, sama wojna, choć brutalna jak każda, niepozbawiona była szacunku do przeciwnika i rycerskich gestów.

Uzbrojenie żołnierzy nie było wyszukane. Przeciętny szeregowiec dysponował karabinem ładowanym z przodu lufy, co stanowiło czynność dość skomplikowaną i zajmowało sporo czasu. W rezultacie szybkość oddawania strzałów nie była zbyt duża. Teoretycznie dobrze wyszkolony piechur był w stanie oddać trzy, czasem cztery strzały na minutę. Konieczność ładowania broni od przodu powodowała, że pocisk musiał mieć mniejszą średnicę niż lufa, co z kolei znacznie zmniejszało celność. Dysponując takim uzbrojeniem, trudno było z odległości 100 m trafić w cel mniejszy niż stodoła, nie mówiąc o przeciwniku. Chcąc zwiększyć skuteczność ognia, ustawiano żołnierzy w płytkich i szerokich formacjach, zaś strzały oddawano jednocześnie na rozkaz oficerów. Wykorzystywano efekt rachunku prawdopodobieństwa. Jeśli szansa trafienia wynosiła 1: 100, gdy strzał odda 500 ludzi, przynajmniej 5 pocisków powinno dosięgnąć celu. Był to niewielki współczynnik, stąd w dalszym ciągu ważną rolę odgrywał bagnet, który pozwalał znacznie szybciej rozstrzygnąć starcie, choć powodował także duże straty wśród obu walczących stron.

Mała skuteczność broni palnej i jej skomplikowany system ładowania powodowały, że kawaleria w dalszym ciągu używała przede wszystkim broni białej, szabli, pałaszów czy lanc, a pistolety i karabinki służyły głównie obronie poszczególnych jeźdźców w czasie indywidualnych pojedynków.

Niska skuteczność uzbrojenia wymuszała stosowanie dużych, ciasnych formacji. Pozwalały one zwiększyć jego efektywność, ale jednocześnie stanowiły bardzo łatwy cel dla artylerii. Ówczesne działa były również mało skuteczne. Ładowane tak samo jak karabiny, od przodu lufy,cechowały się niską celnością i niewielkim zasięgiem, rzadko przekraczającym 500–600 m. Jednak gdy kula armatnia trafiała w końcu w cel, jakim była zwarta kolumna piechoty, powodowała ogromne spustoszenie, masakrując wszystko i wszystkich na swej drodze. Dobrze wyszkoleni artylerzyści potrafili tak wystrzelić pocisk, że odbijał się on kilkukrotnie od twardego podłoża, niczym piłeczka pingpongowa, znacząc swoją trasę krwawymi śladami po oderwanych kończynach. Na bliskie odległości stosowano kartacze, czyli puszki wypełnione małymi kulkami, które po wystrzeleniu zamieniały w sito wszystko, co napotkały na swej drodze.

Ponieważ poszczególne oddziały ustawiały się w zwartych formacjach, trudno było je ukryć przed wzrokiem przeciwnika. Dlatego nie stosowano mundurów w barwach ochronnych, zielonych czy brązowych, jak to ma miejsce dzisiaj. Zamiast tego nie tylko poszczególne armie, ale nawet oddziały miały oryginalne, bardzo kolorowe mundury i często fantazyjne dodatki, jak futrzane czapy czy wielobarwne kity na czakach. Dzięki temu poszczególne starcia były bardzo malownicze, co możemy podziwiać dzisiaj na wielu batalistycznych obrazach z tamtej epoki. Miało to także bardzo praktyczne zastosowanie. Pamiętać należy, że w tamtym czasie nie było żadnych bezpośrednich środków komunikacji, a dowódca chcąc rozeznać się w rozwoju wydarzeń, musiał polegać na tym, co zobaczył na własne oczy. Stąd różnorodne mundury, charakterystyczne kolory kurtek ułatwiały mu rozpoznanie, gdzie znajdowały się jego oddziały, a gdzie jednostki przeciwnika, po dodatkach i ich kształcie mógł także rozpoznać, jakie oddziały zajmowały daną pozycję, zaś po ilości sztandarów, jak liczne były. W zgiełku bitwy, gdzie panował chaos, huk i dym prochowy w zasadzie uniemożliwiał komunikację, ten prosty system był jedynym sposobem na kontrolowanie przebiegu walki.

Podobnie jak w czasie wojen napoleońskich, walczono przez całą pierwszą połowę XIX w., wzorując się na tym, jak swoje kampanie prowadził sam „Bóg wojny”. Nie inaczej wyglądała wojna polsko-rosyjska z lat 1830–1831, znana nam raczej jako powstanie listopadowe. Walka o Olszynkę Grochowską, ofensywa na Siedlce, nieudana batalia pod Ostrołęką czy tragiczna obrona Warszawy, tak naprawdę niczym nie różniły się od bitew pod Austerlitz, Wagram czy Waterloo, może tylko liczbą walczących żołnierzy. Jeszcze walki Wiosny Ludów z lat 1848–1849 nie zmieniły tego klasycznego schematu, ale toczona kilka lat później wojna krymska stanowiła już zapowiedź zmian, jakie przynieść miał rozwój techniki. W jej trakcie po raz pierwszy do celów militarnych zastosowano kolej i telegraf, co znacznie usprawniło przemieszczanie się wojsk oraz pozwoliło na szybsze przekazywanie rozkazów. W efekcie dowódca już nie musiał widzieć swoich żołnierzy w walce, a zamiast gońców wydawał rozkazy z prędkością sygnału telegrafu.

Wojna krymska to także jeden z pierwszych konfliktów, w którym okropności pola bitwy były przekazywane opinii publicznej. Było to możliwe dzięki rozwojowi prasy, a także coraz powszechniejszej umiejętności czytania. Już nie tylko wąska grupa elity intelektualnej, ale także przeciętny mieszkaniec miasta, a coraz częściej także wsi, mógł śledzić wydarzenia polityczne i militarne. Miało to bezpośrednie przełożenie na sposób prowadzenie wojen. Do tej pory okropności bitew były znane wąskiej grupie ludzi, prawie w całości ograniczonej do wojskowych biorących w nich odział. Reszta społeczeństwa dowiadywała się jedynie o jej wyniku i – co najwyżej – o liczbie ofiar. Suche liczby nie robiły, i wciąż nie robią, większego wrażenia, często dlatego że trudno nam dane statystyczne odnieść do rzeczywistości. Stąd władcy i dowódcy nie musieli się liczyć z liczbą ofiar, a ranni, już nieprzydatni, często byli pozostawiani na pobojowiskach bez żadnej opieki.Ci, którzy mimo wszystko zdołali przeżyć, często stawali się inwalidami i byli usuwani z armii, zazwyczaj kończąc jako żebracy.

Na Krymie znalazło się niewielu reporterów, poza tym był to konflikt odległy, nieprzykuwający nadmiernej uwagi europejskiej opinii publicznej. Jednak w 1859 r. doszło do krótkiej, ale bardzo krwawej wojny, w której z jednej strony znalazła się Francja i Piemont, a z drugiej Austria. Do decydującego starcia doszło pod miejscowością Solferino, które zakończyło się klęską wojsk habsburskich. Obie strony poniosły ogromne straty, a co więcej, obraz pobojowiska został bardzo barwnie i dokładnie przedstawiony w prasie niemal wszystkich krajów europejskich. Przez pole bitwy przejeżdżał Francuz Henri Dunant. Widok pobojowiska, gdzie znajdowało się blisko 40 tysięcy zabitych i rannych, którymi nikt się nie opiekował, wstrząsnął nim na tyle, że wystosował apel do władców ówczesnej Europy o utworzenieorganizacji mającej za cel dbanie o żołnierzy, szczególnie tych, którzy odnieśli rany w czasie walki. Wkrótce z jego inicjatywy powstała organizacja znana nam jako Czerwony Krzyż.

Początek lat 60. XIX w. to okres coraz większego napięcia w Europie. Rywalizacja między Prusami a Austrią o dominację na terenie Niemiec zbliżało się do punktu kulminacyjnego. Wiosna Ludów pokazała, że powstanie zjednoczonego państwa niemieckiego to tylko kwestia czasu. Niewiadomą pozostawało tylko, pod czyim przywództwem się to dokona, austriackich Habsburgów czy pruskich Hohenzollernów. Jeszcze w 1864 r. Austria i Prusy wspólnie wystąpiły przeciw Danii w celu zdobycia Szlezwiku. Ale już dwa lata później doszło do starcia między dwoma niedawnymi sojusznikami. Austriacy, mimo wsparcia większości państw południowoniemieckich, ponieśli druzgocącą klęskę. Prusacy w pełni posłużyli się najnowszymi zdobyczami techniki, by uzyskać przewagę nad swoimi przeciwnikami. Już w trakcie mobilizacji wykorzystano system komunikacji kolejowej w celu koncentracji armii. Co więcej, pruscy żołnierze po raz pierwszy użyli na polu bitwy nowe karabiny iglicowe skonstruowane przez Johanna Dreysego. W przeciwieństwie do dotychczas stosowanych rozwiązań broń ta była ładowana odtylcowo, przy wykorzystaniu przygotowanych wcześniej papierowych nabojów. Po załadowaniu długa igła przebijała papier uderzając w spłonkę, która powodowała wybuch materiału miotającego. Nowe karabiny można było znacznie szybciej załadować, co zwiększało intensywność ognia. Ponadto ich konstrukcja pozwalała na ładowanie w pozycji leżącej lub klęczącej, co znacznie zwiększało bezpieczeństwo żołnierza, który nie musiał stać pod ogniem przeciwnika. W rezultacie wojska pruskie, dysponujące znacznie większą siłą ognia, dosłownie rozstrzelały siły austriackie, bardzo szybko rozstrzygając wojnę na swoją korzyść.

Pruskie zwycięstwo odbiło się szerokim echem w całej Europie. Wydawało się, że nowe uzbrojenie dało ogromną przewagę Prusakom nad wszystkimi przeciwnikami. Od zjednoczenia Niemiec pod egidą Berlina dzieliła Bismarcka tylko jedna przeszkoda, francuski cesarz Napoleon III, bratanek „Boga wojny”. Prusacy ufni w swoje uzbrojenie oraz posiadający wsparcie niedawno pokonanych państw niemieckich sprowokowali konflikt z Francją. Napoleon III w lipcu 1870 r. wypowiedział im wojnę, na co tylko czekał pruski głównodowodzący Helmut von Moltke. Ponownie wykorzystując kolej oraz telegraf, szybko skoncentrowano armię. Lepsze dowodzenie dało przewagę operacyjną stronie pruskiej, ale niemiłą niespodzianką okazało się uzbrojenie żołnierzy francuskich. Mianowicie dysponowali oni iglicówkami skonstruowanymi przez Antoine Chassepota, które miały znacznie większy zasięg od karabinów Dreysego. W rezultacie wojska pruskie poniosły w czasie tej walki duże straty. Wojna ta pokazała jednak, że wciąż nie tylko uzbrojenie decydowało o ostatecznym wyniku walki, ale także lepsze dowodzenie oraz konsekwencja w działaniu. W rezultacie udało się wojskom pruskim okrążyć pod Sedanem główne siły francuskie, a następnie zmusić je do kapitulacji. Nieudolny Napoleon III abdykował, w wyniku czego drugie cesarstwo przestało istnieć. Wojna toczyła się jeszcze kilka miesięcy, ale jej wynik został przesądzony. W rezultacie kanclerz Bismarck zrealizował swój największy cel, mianowicie utworzono Cesarstwo Niemieckie, z królem pruskim na czele, a Francuzi musieli zrzec się, na rzecz nowego państwa, Alzacji i Lotaryngii. Powstanie II Rzeszy Niemieckiej zostało proklamowane w Wersalu, co miało dodatkowo upokorzyć pokonanych.

Wojna francusko-pruska była już starciem nowoczesnych armii, dysponujących mniej lub bardziej sprawnymi instytucjami kierowniczymi. Nowoczesne uzbrojenie oznaczało kres dawnych barwnych wojen, gdzie brawura i rycerskość były na porządku dziennym. Kawaleria, zarówno francuska, jak i pruska, podczas tego konfliktu została zmarginalizowana. Prowadzone z wielką odwagą szarże były krwawo odpierane. Piechota, dysponująca szybkostrzelnymi karabinami, była w stanie dosłownie rozstrzelać kawalerzystów atakujących z szablami i lancami w rękach. Odważne ataki na bagnety, dotychczas mogące rozstrzygnąć starcia, teraz natrafiały na ścianę ognia ukrytych za przeszkodami żołnierzy przeciwnika i kończyły się ogromnymi stratami. O wyniku starć zaczynał decydować rozsądek, nie fantazja.

Przedstawione powyżej przemiany dotyczyły przede wszystkim Europy, która w tym czasie stanowiła centrum zainteresowania całego świata. Konflikty europejskie tego okresu cechowały się dużą intensywnością, ale trwały stosunkowo krótko, nie dając odczuć głębokich przemian, jakie rozwój techniki przyniósł na pola bitew. Inaczej sytuacja wyglądała na kontynencie północnoamerykańskim. W XIX wieku Stany Zjednoczone traktowane były w Europie jako daleka prowincja i nie przykładano większej wagi do wydarzeń, jakie tam miały miejsce. W czasie, gdy wielkie mocarstwa Starego Kontynentu toczyły zmagania o hegemonię, w ojczyźnie Waszyngtona rozgorzała w 1861 r. wojna domowa, która przeszła do historii jako wojna secesyjna. Starcie przemysłowej Północy z rolniczym Południem było pierwszą nowoczesną wojnę totalną, w której obie strony zaangażowały wszystkie swoje środki. Trwający pięć lat konflikt pochłonął więcej ofiar niż wszystkie inne wojny, w których brali udział Amerykanie. Rozległość obszaru, determinacja obu stron oraz poświęcenie nie tylko żołnierzy, ale także całych społeczeństw spowodowało, że trudno było rozdzielić linię frontu od zaplecza. Wojna dotykała wszystkich. Oddziały stosowały terror wobec ludności cywilnej przeciwnika, czego przykładem był tzw. „marsz ku morzu” gen. Williama Shermanna. Miało to złamać opór nieprzyjaciela, ale w praktyce jedynie podsycało wzajemną wrogość, przedłużając konflikt.

Bitwy, do których podczas tej wojny dochodziło często, nie dawały rozstrzygnięcia. Straty ponoszone przez obie strony były tak wielkie, że nie miało znaczenia, kto okazywał się zwycięzcą, gdyż nie był w stanie wykorzystać sukcesu. W rezultacie wojna szybko przemieniła się w walkę na wyczerpanie, a o zwycięstwie zdecydować miało to, która ze stron będzie w stanie dłużej uzupełniać coraz większe straty. Ponieważ Północ dysponowała większym zapleczem zarówno przemysłowym, jak i ludzkim, wojska Południa starały się zrekompensować braki, stosując umocnienia polowe, które z czasem stawały się coraz bardziej kompleksowe i trudne do sforsowania. Pół wieku przed Europejczykami Amerykanie doświadczyli horroru wojny w okopach.

W czasie amerykańskiej wojny domowej po raz pierwszy doszło do swoistego wyścigu zbrojeń, podczas którego konstruktorzy obu stron prześcigali się, by wyprodukować uzbrojenie mające przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Jednym z elementów mających zmusić Konfederację do kapitulacji, była blokada jej portów, co miało uniemożliwić dostawę uzbrojenia z Europy. Nie mogąc liczyć na rywalizację z flotą Unii, konfederaci zdecydowali się zbudować okręt wyposażony w silnik parowy, którego pokład pokryty zostałby grubymi płytami pancernymi. CSS „Virginia” miał zapewnić przewagę w walce z jednostkami Unii, wciąż będącymi konstrukcjami drewnianymi. W odpowiedzi, na Północy zbudowano USS „Monitor”, który również otrzymał pancerz, zaś uzbrojenie zamontowano w obrotowej wieży pancernej. Podczas pierwszego starcia okręt konfederacji pokonał klasyczne jednostki Unii, zatapiając dwie jednostki. Wkrótce doszło do starcia obu „pancerników”, które jednak nie dało rozstrzygnięcia. Okazało się, że gruby na ponad 100 mm pancerz obu okrętów był nie do przebicia dla tradycyjnej artylerii, strzelającej okrągłymi kulami ładowanymi od przodu lufy. W efekcie starcie zakończyło się bez rozstrzygnięcia. Dalsze prace nad okrętami pancernymi na południu zostały przerwane zajęciem stoczni przez wojska Unii.

W czasie wojny secesyjnej skonstruowano także wiele nowatorskiej broni, jednak prawie żadna nie znalazła praktycznego zastosowania. Powodem był przede wszystkim konserwatyzm kadry oficerskiej, w szczególności kierownictw departamentów wojny. Dużą popularnością wśród oficerów obu stron cieszyły się rewolwery, w tym bodajże najbardziej znany Colt Navy model 1851. Nie były to jeszcze takie rewolwery, jakie znamy z westernów. Te, których używano w czasie wojny secesyjnej, wymagały długiego ładowania, gdyż nie używano jeszcze naboi scalonych, ale kapiszonowych, i konieczne było dokładne ładowanie każdej komory. Ponadto rewolwery, jak niemal każda broń krótka, miały bardzo niewielki zasięg, dlatego były używane przede wszystkim przez oficerów jako broń osobista lub przez kawalerię. Prawdziwy przełom stanowiło skonstruowanie tuż przed wybuchem wojny karabinów powtarzalnych na amunicję scaloną systemów Henry’ego Spencera, a tuż przed jej zakończeniem lepiej znanego winczestera. Pierwszy z modeli, posiadający magazynek na 18 pocisków, był w stanie wystrzelić prawie 30 razy w ciągu minuty. Ponadto zasięgiem i celnością zdecydowanie przewyższał używane wówczas przez obie strony karabiny odprzodowe.  W czasie samej wojny secesyjnej karabiny powtarzalne nie znalazły szerszego zastosowania, przede wszystkim z powodu ograniczonych mocy produkcyjnych i skomplikowanej konstrukcji. Pomimo niewątpliwych zalet ich produkcja okazała się zbyt droga, by wyposażyć w nie wszystkie oddziały. W rezultacie karabinem tym dysponowali tylko zwiadowcy lub pojedynczy strzelcy wyborowi w regimentach, zresztą często sami kupowali go za prywatne pieniądze.

W 1861 r. został skonstruowany także inny wynalazek, który mógł zrewolucjonizować sposób prowadzenia wojny. Richard Gatling w 1862 r. opatentował swoją konstrukcję, a następnie przedstawił ją władzom wojskowym Unii. Jego kartaczownica, będąca pierwowzorem karabinów maszynowych, nie wzbudziła jednak zainteresowania. W tym czasie wojska Unii używały podobnej konstrukcji, mianowicie kartaczownicy Agera, która okazała się mało przydatna w walce. Mając niezbyt pozytywne doświadczenia z tego typu uzbrojeniem, decydenci z rezerwą odnosili się do projektu Gatlinga. Tymczasem skonstruowana przez niego broń, posiadająca 6 luf, pozwalała teoretycznie na oddanie 1200 strzałów na minutę. Amunicję stanowiły naboje zespolone, znajdujące się w magazynku zamontowanym pionowo nad lufami, które pod własnym ciężarem zasilały kolejne komory nabojowe. Siłę napędową mechanizmu stanowiła korba. Żołnierz, obracając ją, wprawiał mechanizm w ruch, powodując odpalenie ładunku, po czym automatycznie następowało wyrzucenie pustej łuski. Konstrukcja Gatlinga stanowiła zapowiedź zmian na polach bitew, przede wszystkim znacznego wzrostu siły ognia. Nie została jednak wykorzystana w czasie wojny secesyjnej, gdyż konserwatywni oficerowie sceptycznie się odnosili do tej konstrukcji. Paradoksalnie, jako największą wadę wskazywano dużą szybkostrzelność prowadzącą do dużego zużycia amunicji, której przemysł nie byłby w stanie produkować w wystarczającej ilości.

To, co nie przyjęło się początkowo w Ameryce, spotkało się z zainteresowaniem w Europie, a konkretnie nad Sekwaną. Opierając się na projekcie Gatlinga, Francuz de Raffye skonstruował tzw. kartaczownicę salwową. Pod względem konstrukcyjnym przypominała ona organki zamontowane na łożu artyleryjskim. Całość ładowano od tyłu za pomocą dysku dopasowanego do rozkładu luf, następnie zamykano zamek i odpalano pociski z wszystkich luf jednocześnie. Niestety, to nowe uzbrojenie nie uratowało Francji w 1870 r., ponieważ Francuzi traktowali je jako specyficzny rodzaj artylerii, nie zaś broń piechoty, co wpłynęło na niezbyt efektywny sposób użycia.

Zmiany następowały także w konstrukcji sprzętu artyleryjskiego, choć dopiero pod koniec XIX w. przybrały one powszechne rozmiary. Pojawiły się działa odtylcowe, które posiadały lufy gwintowane, dzięki czemu zwiększył się zasięg, celność, a przede wszystkim zdolność penetracji. Nowości techniczne w artylerii w pierwszej kolejności zastosowano na okrętach, gdyż podczas walk na morzu właśnie zasięg i siła przebicia odgrywały decydującą rolę. Zamiast kul zaczęto używać pocisków o przekroju stożkowym, które pokonując gwintowaną lufę nabierały rotacji, przez co w znacznie większym stopniu niż okrągłe kule zachowywały trajektorię lotu. Natomiast na lądzie wciąż w użyciu pozostawały działa gładkolufowe ładowane od przodu, jak choćby słynne 12-funtowe „Napoleony” stosowane przez obie strony w czasie wojny secesyjnej. Jedynie armia pruska masowo wykorzystywała gwintowane, ładowane odtylcowo działa Kruppa.

Jak widać z przytoczonych wyżej przykładów, lata 50. i 60. XIX w. były okresem bardzo burzliwym zarówno pod względem politycznym, jak też przemian w sposobie wojowania. Gdy w 1863 r. polscy patrioci wzniecili kolejne powstanie, w Europie ścierały się wielkie mocarstwa dążące do zdobycia hegemonii nie tylko na Starym Kontynencie, ale także na świecie. W tych tytanicznych rozgrywkach sprawa polska nie odgrywała większej roli i traktowana była jako wewnętrzny„problem” Rosji. Gdy w poszczególnych armiach wprowadzano nowoczesne uzbrojenie, powstańcy mogli liczyć jedynie na stare karabiny, zakupioną prywatnie broń myśliwską i jedynie nieliczne egzemplarze nowoczesnej broni. Wiele oddziałów, niczym w czasie powstania kościuszkowskiego, posiadało tylko kosy. W takich warunkach, bez wsparcia z zagranicy, nieliczni, słabo uzbrojeni polscy powstańcy skazani byli na porażkę.