Demoralizacja w obozach powstańczych spowodowana alkoholem nie należała do rzadkości. Sytuacja, w której kilkudziesięciu mężczyzn przebywa tygodniami w lesie, pod ciągłą presją psychiczną, sprzyjała wybuchom agresji. Dowódcy dwoili się i troili, by utrzymać morale, lecz nie zawsze wychodziło – o życiu powstańców w lesie opowiada dr Adam Buława z UKSW.
NCK: Powstańcy styczniowi przez długie miesiące przebywali w lesie w zaimprowizowanych obozowiskach. Jak wyglądało to życie obozowe?
Dr A. Buława: A no właśnie, zacznijmy od tego, że wbrew powszechnym wyobrażeniom udział w powstaniu w przeważającej mierze polegał na trwaniu w leśnych ostępach lub uciekaniu przed przeważającym liczebnie wrogiem. Oczywiście żołnierze woleli walczyć niż siedzieć w ciągłym pogotowiu w leśnych ostępach, jednak same potyczki stanowiły tylko niewielki procent insurekcyjnej codzienności. Życie obozowe nie było tak różowe, jak przedstawia to nieraz literatura. Powstańcy żyli w ciągłym stresie, z dala od rodzin, nieustannie musieli się przemieszczać, zakładać nowe obozowiska. Największym problemem była jednak sprawa higieny. W pamiętnikach często wzmiankuje się o brudzie, robactwie i pasożytach, które nękały powstańców. W jednym z takich opisów natrafiamy na informację o tym, że dowódca Dionizy Czachowski miał na ciele chmarę pasożytów, które ujrzeli jego podwładni, kiedy ten zmieniał bieliznę. W niektórych oddziałach znajdowały się praczki i szwaczki, jednak i one nie były w stanie zapewnić powstańcom odpowiednio czystej odzieży.
NCK: Oprócz fatalnych warunków higienicznych, powstańczy wciąż przebywali na wolnym powietrzu, bez względu na porę roku i pogodę, to musiało wpływać niekorzystnie na ich zdrowie.
Dr A. Buława: To prawda. Choroby wyłączały wielu rekrutów z możliwości czynnej walki. Najczęściej gnębiły ich przeziębienia, odparzenia, odmrożenia itp. Nasilanie się chorób uzależnione było od warunków atmosferycznych. Pierwsza zima 1863 roku była w miarę łagodna, nawet w noc wybuchu powstania 22 stycznia padał deszcz, nie śnieg, więc nie było tak tragicznie. Inaczej było z zimą 1864 roku, kiedy mróz bardzo dawał się we znaki.
Jak wyglądało leczenie?
Dr A. Buława: Służba lekarska była organizowana przez władze powstańcze odgórnie i w miarę możliwości dostarczała lekarzy lub felczerów do poszczególnych partii powstańczych. To wszystko było oczywiście niewystarczające, choć w każdym województwie Królestwa Polskiego istniał przynajmniej jeden szpital. Najwięcej, bo aż 18 lazaretów, powstało w województwie lubelskim. Za lazaret służyły też dwory i plebanie.
Co z wyżywieniem, czy powstańcy nie cierpieli głodu?
Wbrew pozorom z wyżywieniem nie było aż tak tragicznie. Jedzono dwa razy na dobę. Dzienna porcja żywieniowa dla powstańca wynosiła funt mięsa, bochenek chleba i kwarta, czyli ćwiartka wódki.
NCK: W jednej partii było nieraz kilka tysięcy osób, więc co dzień trzeba im było dostarczać tysięce bochenków chleba, mięsa, ziemniaków, ubranie i broń. W jaki sposób dostarczano te środki, by nie wzbudzać podejrzeń?
Dr A. Buława: Tych największych partii (np. oddział Langiewicza), w których było kilka tysięcy osób, było niewiele i one akurat nie musiały się kryć. Większość powstańczych oddziałów liczyła od kilkunastu do maksymalnie stu ludzi i dla nich zaszycie się w lesie nie było wcale trudne. Aprowizację zapewniały okoliczne wsie i dwory, nie zawsze zresztą dobrowolnie. Byli tacy, którzy sami dawali powstańcom żywność i tacy, którzy kolaborowali z zaborcą. Pomoc ludności cywilnej w zapewnianiu walczącym środków do życia zależała też od regionu. Najbardziej przychylne dla powstania było Podlasie i to w zasadzie od samego początku aż do samego końca powstania.
NCK: Wspomniał pan, że każdemu walczącemu przysługiwała dziennie miarka wódki. Jak to wyglądało z tą gorzałką?
Dr A. Buława: Niestety alkoholu nadużywano. Nawet jeden z dowódców, niejaki Władysław Sokołowski-Iskra został z wyroku sądu skazany na śmierć właśnie za nadużywanie alkoholu i organizowanie hulanek w oddziale.
NCK: Jak w ogóle układały się stosunki międzyludzkie w takich oddziałach leśnych?
Dr A. Buława: Konflikty spowodowane alkoholem, poglądami politycznymi (biali, czerwoni, mierosławczycy), nieporozumieniami pomiędzy zwierzchnikami nie należały do rzadkości. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której minimum kilkudziesięciu mężczyzn przebywa tygodniami w lesie, pod ciągłą presją psychiczną. Dowódcy dwoili się i troili, by utrzymać morale, lecz nie zawsze wychodziło. W skrajnych przypadkach oddział musiano rozwiązać. Oczywiście istniały także formacje, gdzie wewnętrzna dyscyplina stała całkiem wysoko. W obozowiskach bardzo często obchodzono rożnego rodzaju uroczystości w postaci imienin, urodzin, uczestniczono w lokalnych zabawach, weselach. Do leśnych partii przybywali też przedstawiciele lokalnych władz powstańczych, by komunikować odezwy Rządu Narodowego.
NCK: Życie w partyzantce to ciągła ruchliwość, ciągłe przemieszczanie się w wielogodzinnych marszach lub w najlepszym razie jazda furmankami czy saniami. Jak powstańcy znosili tę ciągłą mobilność?
Dr A. Buława: Ta ciągła wędrówka bardzo dawała im się we znaki. Powstańcy często rwali się do bitwy, ale dowódca nakazywał odwrót, ponieważ wojska carskie miały wielokrotną przewagę. Ktoś rwał się do boju, a będąc już powstańcem, musiał ciągle uciekać. Psychika ochotników narażona była na permanentne wahania nastrojów. Ludzie tego nie wytrzymywali i często dezerterowali.
NCK: W jaki sposób kontaktowali się z rodzinami, poprzez pocztę powstańczą?
Dr A. Buława: Bywało z tym różnie. Wiele zależało od dowódców. Poczty powstańczej raczej nie używano do celów prywatnych, ponieważ, gdyby list dostał się w ręce wroga, to powstaniec i jego rodzina byliby „spaleni”. Jeśli już była taka potrzeba, kontaktowano się za pomocą poczty pantoflowej.
Rozmawiał Jakub Pacan
dr Adam Buława jest adiunktem Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych Instytut Nauk Historycznych UKSW w Warszawie. Specjalizuje się w historii wojskowości.