Date of publication:
Średni czas czytania 14 minutes
print
DIALOŻEK. O rumuńskich Cyganach, warmińskich ochroniarzach, macedońskim drwalu i pewnym gospodarzu z Chechła.   Nie wiem, kiedy rozpoczęła się moja przygoda z dialogiem. Może kiedy miałem parę lat, może dopiero w poprzednie wakacje, a może o żadnej przygodzie nie mam prawa na razie wspominać. Któ...
DIALOŻEK. O rumuńskich Cyganach, warmińskich ochroniarzach, macedońskim drwalu i pewnym gospodarzu z Chechła.

 
Nie wiem, kiedy rozpoczęła się moja przygoda z dialogiem. Może kiedy miałem parę
lat, może dopiero w poprzednie wakacje, a może o żadnej przygodzie nie mam prawa na razie wspominać.


Którejkolwiek odpowiedzi bym nie udzielił, jedno jest pewne – w zeszłe wakacje dokonał się przełom. Zastanawiałem się z przyjaciółmi, gdzie pojechać na wyprawę rowerową. Licytacja podróżnicza trwała w najlepsze: raz była to Islandia, potem Włochy, to znowu kusiła gorąca Grecja. A jednak ni stąd, ni zowąd, padło: „A może by tak do Rumunii?”. Natychmiast wszystkie Reykjaviki, Rzymy, Pireusy i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze, odeszło w niepamięć. Decyzja została podjęta w ułamku sekundy – jedziemy do Rumunii!


Przed wyruszeniem w podróż zawsze staram się dowiedzieć coś niecoś o miejscu docelowym. Czasami wychodzi to lepiej, czasami gorzej, raz przeczytam parę książek, kiedy indziej nie uporam się z jednym artykulikiem. Gdy wybraliśmy Rumunię nie wiedziałem o niej nic. Ze dwa razy obiło mi się o uszy nazwisko Ceauşescu, znałem opowieść o Draculi, wydawało mi się, że jadę do ojczyzny Cyganów. I jakoś ci Cyganie zaczęli mnie przyciągać. Najpierw skrupulatne oględziny domowych półek, później wizyty w kolejnych bibliotekach i poszukiwania w antykwariatach.


Spędziłem miesiąc w Rumunii, wróciłem do Polski, ale nie porzuciłem Cyganów. Stos
przeczytanych książek rósł i stawał się coraz bardziej różnorodny. Już nie tylko kolejne prace Ficowskiego, ale i Lubecka znaleziona w warszawskiej klubo-kawiarni, Ostałowska wygrzebana spod harlequinów w przejściu podziemnym przy dworcu w Krakowie, świeżutko wydany Gauß, przywieziony z tarnowskiego muzeum Bartosz.


Lecz cóż z tego, że przestałem mylić Roma z Rumunem, że oglądając film Gatlifa rozumiałem mężczyznę krzyczącego O Devła!, że czytając gazetową wzmiankę o przydziale dla Cyganów mieszkań socjalnych na parterze, bulwersowałem się ignorancją władz?

Zacząłem uprawiać wielki „dialog gabinetowy”, ale moje prawdziwe kontakty ze światem cygańskim wciąż ograniczały się do opędzania od żebrzącej w tramwaju kobiety.


Coraz bardziej denerwowało mnie, że głównym partnerem mojego dialogu jest następna książka. Niejednokrotnie odczuwałem pokusę, aby podejść do przypadkowo napotkanego na ulicy Cygana i zagaić go, ale nigdy nie starczało mi odwagi.

Następny przełom nastąpił zaledwie przed paroma tygodniami. Wówczas na całą sprawę zacząłem patrzeć z zupełnie innej perspektywy. Co ciekawe, nie było w tym
najmniejszego cygańskiego udziału.
Wracałem do domu, była druga w nocy. Stałem na czerwonym świetle przy przejściu
dla pieszych na Placu Starynkiewicza, a obok mnie czekała dwójka młodych mężczyzn.
- Daj spokój, nic nie jedzie, idziemy! – odezwał się jeden z nich.
- Kolega grzecznie czeka – rzucił na mnie okiem – to i my możemy.
- Chodźmy, wiesz jak jestem wściekle głodny?!
- Może jabłuszka kawałek? – odezwałem się wówczas. Pomimo późnej pory jadłem
akurat owoc.
- O, dzięki! Ja to raczej myślałem o jakiejś pizzy albo kebabie. Ale naprawdę wielkie
dzięki!
Zrobiło się zielone, zaczęliśmy iść ramię w ramię, a młody człowiek nawiązał ze mną
rozmowę, konsekwentnie zwracając się per kolega.
- Bardzo, bardzo miło, że tak mi kolega zaproponował. Kolega z Warszawy?
Skinąłem głową.
- Dziwne! Wie kolega, my z Warmii, przyjechaliśmy tu w ochronie robić. A oprócz nas
w robocie same warszawiaki. I takie z nich skurwiele, że ja pierdolę! Ale kolega, widzę,
porządny człowiek!


Przy Dworcu Centralnym musieliśmy się rozstać. Poszedłem na pętlę nocnych, oni zaś
skręcili w lewo w poszukiwaniu całodobowego sklepu monopolowego.
Ot, czym tu się zachwycać, zaczepiło mnie dwóch nietrzeźwych ludzi. A jednak trudno o piękniejszy przykład dialogu i budowania wzajemności. Zaofiarowałem nieznanej osobie skromną pomoc, ona zaś w mgnieniu oka przełamała barierę obcości i wyznała mi, że nie lubi ludzi z mojego miasta. Takich rzeczy nie mówi się człowiekowi, któremu się nie zaufało!

Jestem młodą osobą, dopiero w tym roku rozpocząłem studia, lubię podróżować.
Nigdy nie planuję dokładnie trasy, przeważnie nocuję, gdzie popadnie, nie mam raczej
wygórowanych wymagań. Dopiero owo spotkanie z podpitymi ochroniarzami uświadomiło mi, jak często zdarzało mi się już nawiązywać dialog.

 
Tak było w te wakacje, podczas wyjazdu na Bałkany. Przemierzałem z moim przyjacielem góry Kozjak w południowej Macedonii. Choć na próżno szukać wśród tamtejszych szczytów dwutysięczników, to kamienista, niewygodna dla roweru droga oraz kolejny kilometr podjazdu robiły swoje. Dodatkowo dawała się we znaki nieprzyjemnie obtarta pachwina. Zmierzchało już, gdy nieoczekiwanie zza zakrętu w środku lasu wyłonił się stojący na środku drogi mężczyzna.


Nawiązała się rozmowa, po chwili językiem gestów i słowiańskim esperantem wytłumaczyliśmy sobie z grubsza, jak wygląda sytuacja.
- Na Tribor e daleko – przekonywał nas drwal. – A ja imam tuš . Noč kje spijete kaj
mene, a na Tribor kje odite utre.
- Nie trzeba – odpowiadaliśmy onieśmieleni serdecznością tubylca, choć tak naprawdę
zaświeciły się nam oczy, gdy wspomniał o niewidzianym od tygodnia prysznicu. – My mamy namiot, pałatka, damy sobie radę!
- Dojdite, dojdite, bez palatka! Kje izpijete čaj, kje se izmijete, kje vi stani dobro.
Legla mnogo imam. Na Tribor kje odite utre, kje se naspijete i odmorite.


Niegdyś z innym moim znajomym wędrowałem Szlakiem Orlich Gniazd. Była to pierwsza dłuższa wyprawa z większym plecakiem, dopiero co zdaliśmy do liceum. Też był już późny wieczór, dotarliśmy do miejscowości Chechło, szukaliśmy miejsca na nocleg.
Zapowiadało się, że w nocy będzie burza. Nie zawsze spotyka się drwala z otwartymi
ramionami. Kolejne osoby nie chciały nas przyjąć, ktoś poradził, żeby iść do oddalonej o 
dziesięć kilometrów miejscowości, tam kiedyś było ponoć schronisko młodzieżowe.
Zaczepiliśmy kolejnego stojącego przy bramie gospodarza. Ten zadał parę pytań, kto,
skąd i po co, widać było, że chwilę się zastanawia. W końcu powiedział.
- Chodźcie za mną, ja tu mam zaraz stodołę. Dzisiaj zimna noc będzie, a tam
zakopiecie się w sianie, to nie zmarzniecie. Tylko ostrożnie, żadnych papierosów, żebyście mi wszystkiego z dymem nie puścili!
Gdy byliśmy już rozłożeni i układaliśmy się do snu, przybiegła żona gospodarza.
- Czyś ty zgłupiał?! – zaczęła drzeć się na męża. – Nie znasz chłopaków, nie wiesz,
kto oni są, a do stodoły wpuszczasz? A jak co się stanie, to co, i ty będziesz mieć kłopoty, i oni!


Długo to wszystko trwało, gospodyni krzyczała i krzyczała, ale w końcu musiała się poddać. Mąż nie chciał ustąpić. Na odchodne mruknął do nas porozumiewawczo:
- Widzicie, jakie te baby głupie są!


Ksiądz Józef Tischner miał niejedno trafne spostrzeżenie. Niegdyś powiedział:
„Bardzo ładnie jest znaleźć religię i wiarę między świętymi mistykami. Ale naprawdę znaleźć ją można między pijaczynami” [1]. Najwyraźniej dialog musi być bratem-bliźniakiem religii.


Nie znajdzie się prawdziwego budowania wzajemności na konferencjach, spotkaniach oficjeli i uroczystościach odsłaniania pomników. Naturalnym środowiskiem dialogu jest właśnie stodoła w Chechle, murowany dom drwala w drodze na przełęcz Tribor i warszawski Plac Starynkiewicza o drugiej w nocy.


Ciągle krąży mi po głowie pytanie: czy to, co ja robię, jest już „uprawianiem dialogu”? Często ogarniają mnie wątpliwości. Czy można tu mówić o budowaniu wzajemności? Czy – odwołując się do popularnej metafory dialogu jako budowy mostu – nie jest tak, że czekam wygodnie na skraju przepaści, licząc że osoba z naprzeciwka własnoręcznie wzniesie całą przeprawę?


Siedząc z macedońskim drwalem przy gorącej herbacie, rozmawiając z nim, mimo
bariery językowej, na różne tematy – czy mam dziewczynę, czy w Polsce jest już Euro, czy na Ukrainie panuje teraz wojna, również coś mu ofiarowuję. Pamiętam z jakim zainteresowaniem oglądał dziesięciozłotowy banknot z Mieszkiem, polski dowód osobisty i paszport. Nie chciał przyjąć żadnej zapłaty za gościnę.

I poczciwemu gospodarzowi z Jury coś podarowałem. Nie zawiodłem jego zaufania, stodoła jak stała, tak stoi. Ów miły, starszy już mężczyzna rozpromienił się, gdy
powiedziałem, że podoba mi się okolica i chciałbym tu kiedyś wrócić. Rano przyszedł nas
obudzić. Pamiętam moje wahanie – powiedzieć prawdę, czy kłamać – gdy zapytał, czy w czasie wędrówki modlę się do Maryi? Zaryzykowałem i zaprzeczyłem, tłumacząc że jestem protestantem. Wówczas gospodarz bardzo się zaciekawił, zaczął wypytywać, czym to się właściwie różni, a na koniec skwitował: „A cóż to ma za znaczenie? I ja, i ty, w tego samego Pana Boga wierzymy przecie! A zresztą najważniejsze w życiu, to być po prostu dobrym człowiekiem!”.


Nie wiem, czy to wszystko można już dumnie nazwać „dialogiem”. Może jeszcze trochę za mało tych doświadczeń, pewnie powinienem zacząć wznosić coś więcej niż tylko uśmiech i szczerą rozmowę. Ale jest to już co najmniej „dialożek” – wyśmienity fundament pod most z prawdziwego zdarzenia.

 

[1] Por. W. Bonowicz, Tischner, Warszawa 2003, s. 177

 

O autorze

 

I miejsce w konkursie na esej o dialogu: Krzysztof Usakiewicz, autor eseju pt. DIALOŻEK. O rumuńskich Cyganach, warmińskich ochroniarzach, macedońskim drwalu i pewnym gospodarzu z Chechła

Autor (ur. 1989) studiuje w Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim. W 2006 r. zdobył III nagrodę w Konkursie Literackim im. Zdzisława Morawskiego za opowiadanie „Szekspir w Londynie”. W wolnym czasie poświęca się podróżom rowerowym.