Ustawienia i wyszukiwarka
W obronie słabszego - Marek Hendrykowski
Można by ułożyć wiele różnych: najważniejszych, najlepszych, najbardziej utytułowanych itp. list filmów polskich ostatnich dwóch dekad. Każdą z nich da się swoiście odczytać i zinterpretować. Niektóre okażą się mniej lub bardziej podobne, inne będą się nawzajem wykluczać. Kto wybiera "Psy", z pewnością nie wytypuje, dajmy na to, "Placu Zbawiciela" czy "Pora umierać". Nie sposób w takim przypadku odnaleźć wspólny mianownik. W ostatecznym rachunku wszystko zależy od kryteriów, jakie się przyjmie.
Można by ułożyć wiele różnych: najważniejszych, najlepszych, najbardziej utytułowanych itp. list filmów polskich ostatnich dwóch dekad. Każdą z nich da się swoiście odczytać i zinterpretować. Niektóre okażą się mniej lub bardziej podobne, inne będą się nawzajem wykluczać. Kto wybiera „Psy”, z pewnością nie wytypuje, dajmy na to, „Placu Zbawiciela” czy „Pora umierać”. Nie sposób w takim przypadku odnaleźć wspólny mianownik. W ostatecznym rachunku wszystko zależy od kryteriów, jakie się przyjmie.
Typując moją własną, całkowicie subiektywną listę filmów polskich minionego dwudziestolecia, pamiętam, że umowną granicą, której nie powinna ona przekroczyć, jest limit co najwyżej dziesięciu tytułów.
W porządku chronologicznym wybieram więc najpierw „Ucieczkę z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego. Ten piękny i mądry, nieprzemijająco ważny film został nakręcony w 1989 roku. U progu nowej Polski autor zmierzył się z arcytrudnym problemem dramatycznej przemiany wewnętrznej pojedynczego człowieka uwikłanego w poprzedni system. Cenzor Rabkiewicz (niezapomniana kreacja Janusza Gajosa) to każdy, kto wówczas zbłądził, podpisał cyrograf z diabłem i zaprzedał własną duszę, a dzisiaj musi ponieść koszta i zapłacić rachunek za to, kim był. Ujmujący i godny najwyższego szacunku jest w tym filmie pełen empatii sposób podejścia do człowieka, który – wewnętrznie wypalony i gorzko świadomy własnej słabości – już za moment jako były cenzor stanie się obiektem publicznego potępienia i pogardy. Przegrywa życie, ale w akcie buntu ocala siebie.
Innymi polskimi filmami z lat 1989-2009, które szczególnie zapadły mi w pamięć, są ponadto: „Nienormalni” Jacka Bławuta, „Usłyszcie mój krzyk” Macieja Drygasa, „Wszystko może się przytrafić” Marcela Łozińskiego, „Dzień świra” Marka Koterskiego, „Plac Zbawiciela” Krzysztofa Krauzego i „Pora umierać” Doroty Kędzierzawskiej. Do listy tej dodałbym jeszcze: „Moje miasto” Marka Lechkiego, „Herkulesa” Lidii Dudy i „Balladę o kozie” Bartka Konopki.
W sumie akurat dziesięć. Pod względem stylu, tematu, gatunku są to filmy bardzo różne, a jednak? Łączy je głębsze przesłanie, które nadaje im pewną nadrzędną wartość. Każde z tych dzieł – w sobie właściwy, artystycznie oryginalny sposób – bierze w obronę słabszych. Nie roztkliwia się nad nimi i nie rozczula, lecz w dojrzały sposób upomina się o pojedynczego człowieka: stawia go w centrum zainteresowania, kreśli wpisaną w dzieje bohatera trajektorię ludzkiego losu, testując przy tym współczesną rzeczywistość.
W powyższym rejestrze znalazły się filmy bardzo nieliczne, za to – moim zdaniem – piękne i mądre, najszlachetniejsze w wyrazie. Rejestr tytułów mógłby być dłuższy, filmów takich powstało u nas znacznie więcej. Ich wspólny mianownik stanowią nie festiwalowe nagrody czy oszałamiające sukcesy kasowe, lecz bohater, a właściwie – szczególna relacja między każdym z nich a autorem i widzem. Właśnie ten osobisty odautorski motyw był dla mnie najważniejszy i za to je cenię. Stawanie w obronie słabszego. Teraz, kiedy lista została już przedstawiona, widać, że nakłada się na nią jeszcze jeden motyw obrony słabszego: wyraz mojego osobistego uznania dla filmów o ambitnym przesłaniu społecznym, zdolnych powiedzieć nam coś ważnego o współczesnym człowieku i z trudem odnajdywanym, stale zagrożonym sensie życia. Wszyscy wiemy, że takie filmy nie rodzą się na kamieniu i powstają rzadko. Coraz trudniej je dzisiaj realizować. Chciałbym bardzo, aby ten szlachetny ton polskiego kina nie przepadł i mimo wszystko przetrwał w nadchodzących latach.
Typując moją własną, całkowicie subiektywną listę filmów polskich minionego dwudziestolecia, pamiętam, że umowną granicą, której nie powinna ona przekroczyć, jest limit co najwyżej dziesięciu tytułów.
W porządku chronologicznym wybieram więc najpierw „Ucieczkę z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego. Ten piękny i mądry, nieprzemijająco ważny film został nakręcony w 1989 roku. U progu nowej Polski autor zmierzył się z arcytrudnym problemem dramatycznej przemiany wewnętrznej pojedynczego człowieka uwikłanego w poprzedni system. Cenzor Rabkiewicz (niezapomniana kreacja Janusza Gajosa) to każdy, kto wówczas zbłądził, podpisał cyrograf z diabłem i zaprzedał własną duszę, a dzisiaj musi ponieść koszta i zapłacić rachunek za to, kim był. Ujmujący i godny najwyższego szacunku jest w tym filmie pełen empatii sposób podejścia do człowieka, który – wewnętrznie wypalony i gorzko świadomy własnej słabości – już za moment jako były cenzor stanie się obiektem publicznego potępienia i pogardy. Przegrywa życie, ale w akcie buntu ocala siebie.
Innymi polskimi filmami z lat 1989-2009, które szczególnie zapadły mi w pamięć, są ponadto: „Nienormalni” Jacka Bławuta, „Usłyszcie mój krzyk” Macieja Drygasa, „Wszystko może się przytrafić” Marcela Łozińskiego, „Dzień świra” Marka Koterskiego, „Plac Zbawiciela” Krzysztofa Krauzego i „Pora umierać” Doroty Kędzierzawskiej. Do listy tej dodałbym jeszcze: „Moje miasto” Marka Lechkiego, „Herkulesa” Lidii Dudy i „Balladę o kozie” Bartka Konopki.
W sumie akurat dziesięć. Pod względem stylu, tematu, gatunku są to filmy bardzo różne, a jednak? Łączy je głębsze przesłanie, które nadaje im pewną nadrzędną wartość. Każde z tych dzieł – w sobie właściwy, artystycznie oryginalny sposób – bierze w obronę słabszych. Nie roztkliwia się nad nimi i nie rozczula, lecz w dojrzały sposób upomina się o pojedynczego człowieka: stawia go w centrum zainteresowania, kreśli wpisaną w dzieje bohatera trajektorię ludzkiego losu, testując przy tym współczesną rzeczywistość.
W powyższym rejestrze znalazły się filmy bardzo nieliczne, za to – moim zdaniem – piękne i mądre, najszlachetniejsze w wyrazie. Rejestr tytułów mógłby być dłuższy, filmów takich powstało u nas znacznie więcej. Ich wspólny mianownik stanowią nie festiwalowe nagrody czy oszałamiające sukcesy kasowe, lecz bohater, a właściwie – szczególna relacja między każdym z nich a autorem i widzem. Właśnie ten osobisty odautorski motyw był dla mnie najważniejszy i za to je cenię. Stawanie w obronie słabszego. Teraz, kiedy lista została już przedstawiona, widać, że nakłada się na nią jeszcze jeden motyw obrony słabszego: wyraz mojego osobistego uznania dla filmów o ambitnym przesłaniu społecznym, zdolnych powiedzieć nam coś ważnego o współczesnym człowieku i z trudem odnajdywanym, stale zagrożonym sensie życia. Wszyscy wiemy, że takie filmy nie rodzą się na kamieniu i powstają rzadko. Coraz trudniej je dzisiaj realizować. Chciałbym bardzo, aby ten szlachetny ton polskiego kina nie przepadł i mimo wszystko przetrwał w nadchodzących latach.