Ustawienia i wyszukiwarka
Teatr DADA VON BZDULOW (1993)
Z pamiętnika Wacława Niżyńskiego: Będę udawał klowna, ponieważ wtedy lepiej mnie zrozumieją. Chcę przez to powiedzieć, że klown jest w porządku, gdy wyraża miłość. Klown bez miłości nie jest od Boga. W naszym „świecie bez Boga” tancerz nie uchodzi za kapłana, a taniec nie kojarzy się z liturgią, tańczy się przecież dla rozrywki, dla kamer.
Jadwiga Majewska
Jadwiga Majewska
Z pamiętnika Wacława Niżyńskiego: Będę udawał klowna, ponieważ wtedy lepiej mnie zrozumieją. Chcę przez to powiedzieć, że klown jest w porządku, gdy wyraża miłość. Klown bez miłości nie jest od Boga. W naszym „świecie bez Boga” tancerz nie uchodzi za kapłana, a taniec nie kojarzy się z liturgią, tańczy się przecież dla rozrywki, dla kamer. Jeżeli ktoś tańczy „poważnie”, uchodzi za śmiesznego wariata... W skali szaleństwa twórców teatru Dada von Bzdulow oceniam na maksa.
Za co? Z jednej strony – za odwagę dadaistycznego radykalizmu w zdzieraniu fałszywych szatek elegancko klasycznym autorytetom i za nieuleganie dyktatowi rynkowych modnisiów; z drugiej strony – za prowokacyjne zdzieranie obowiązkowego cudzysłowu z tego, co autentyczne, wzniosłe, czyste. Za nieprzewidywalne kierunki w poszukiwaniu nowych sposobów robienia teatru, za konsekwentne unikanie wygodnej instytucjonalizacji, za wytrwałe znoszenie pomyłek i skromność w akceptowaniu sukcesów. Za cierpliwe kształcenie tancerzy aktorów jako samodzielnych i twórczych osobowości. Za przedstawienia pokazywane za wszelką cenę, za ten, od szesnastu już lat, żywy z publicznością kontakt i za wyrażany tym sposobem szacunek dla widza. Słowem: za przesadę, bez której – deklarowane przez legion artystów – „ryzyko tworzenia” pozostaje pustą deklaracją.
A wszystko to tym cenniejsze, że nader rzadkie w polskim teatrze... Pierwsze swoje przedstawienie z 1993 r. Teatr Dada von Bzdulow zatytułował prowokacyjnie: Peep show, ostatnie z 2008 r. teoretycznie: Fator T. Pomiędzy nimi upłynęło piętnaście lat cholernie poważnej zabawy na oczach publiki. Z perspektywy, na końcu której widać początek polskiej „wolności”, Dada wniósł do polskiego rozumienia teatru nową jakość – idąc w poprzek ustalonych podziałów, przekroczył granice prowincji. Założyciel i lider zespołu Leszek Bzdyl (wraz z Katarzyną Chmielewską) chciał od początku zrobić teatr nowy, wykraczający poza mury teatru dramatycznego i poza podłogę do tańca – a przecież mocno stojący na scenie. Stąd może to nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do poprawnego naśladowania, jakie najczęściej oglądamy dziś na polskich scenach (o parkietach nie wspominając!), nasi „dadaiści” proponują coś autentycznie rodzimego – bez kompleksów.
Teatr tworzony przez Bzdyla początkowo był mocno związany z pantomimą, z tym jakże „polskim” stylem, który wywodzi się może z witkacowskiej błazenady przed obiektywem, a może z gombrowiczowskich min na styku celebry i codzienności. Dzięki temu dziedzictwu, nasz „reżyser ciała” wypracował swoisty język ruchowy oparty na aktorskiej improwizacji tancerza. Jego performer bywa autentyczny jak Książę Niezłomny i posłuszny całości scenicznego „wyrazu” niczym kantorowska nadmarioneta. Przy tym Bzdyl to twórca, zaskakująco jak na performera „literacki”, by wymienić choćby tylko Taboriego i Schwaba, Majakowskiego i Gombrowicza, Themersona i Mullera, pisarzy uniwersalnie „naszych”, którzy zainspirowali jego „osobiste” spektakle. Autentycznie „próbowane na scenie” przedstawienia z czasem nabiorą subtelności, filozoficznego i formalnego wyrafinowania (Kilka błyskotliwych spostrzeżeń..., Bonsai, Eden, Karnacja, Faktor T), co pozwoli im połączyć intelektualną ważność z emocjonalnym napięciem. W sumie pojedyncze produkcje coraz wyraźniej budują wewnętrznie różnorodną całość, i chociaż dramatyczna struktura spektakli wydaje się luźna, to przecież zadziwiająco łączą się one ze sobą – siatką misternie rozsnuwanych napięć wewnętrznych, i ze światem – dendronami zewnętrznych nawiązań.
Niektóre arogancko ześlizgują się w „zły gust”, inne brawurowo wznoszą się na wyżyny nowoczesnego „misterium”. I chyba dlatego właśnie – skazane na tę „sarmacką” dwoistość – zjawisko „Dada von Bzdulow” wpisuje się coraz wyraźniej w pamięć polskiej sztuki performatywnej... Jego twórca to albo kapłan, albo błazen, nigdy tylko artysta. Widocznie w Polsce inaczej się nie da. A da?
Za co? Z jednej strony – za odwagę dadaistycznego radykalizmu w zdzieraniu fałszywych szatek elegancko klasycznym autorytetom i za nieuleganie dyktatowi rynkowych modnisiów; z drugiej strony – za prowokacyjne zdzieranie obowiązkowego cudzysłowu z tego, co autentyczne, wzniosłe, czyste. Za nieprzewidywalne kierunki w poszukiwaniu nowych sposobów robienia teatru, za konsekwentne unikanie wygodnej instytucjonalizacji, za wytrwałe znoszenie pomyłek i skromność w akceptowaniu sukcesów. Za cierpliwe kształcenie tancerzy aktorów jako samodzielnych i twórczych osobowości. Za przedstawienia pokazywane za wszelką cenę, za ten, od szesnastu już lat, żywy z publicznością kontakt i za wyrażany tym sposobem szacunek dla widza. Słowem: za przesadę, bez której – deklarowane przez legion artystów – „ryzyko tworzenia” pozostaje pustą deklaracją.
A wszystko to tym cenniejsze, że nader rzadkie w polskim teatrze... Pierwsze swoje przedstawienie z 1993 r. Teatr Dada von Bzdulow zatytułował prowokacyjnie: Peep show, ostatnie z 2008 r. teoretycznie: Fator T. Pomiędzy nimi upłynęło piętnaście lat cholernie poważnej zabawy na oczach publiki. Z perspektywy, na końcu której widać początek polskiej „wolności”, Dada wniósł do polskiego rozumienia teatru nową jakość – idąc w poprzek ustalonych podziałów, przekroczył granice prowincji. Założyciel i lider zespołu Leszek Bzdyl (wraz z Katarzyną Chmielewską) chciał od początku zrobić teatr nowy, wykraczający poza mury teatru dramatycznego i poza podłogę do tańca – a przecież mocno stojący na scenie. Stąd może to nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do poprawnego naśladowania, jakie najczęściej oglądamy dziś na polskich scenach (o parkietach nie wspominając!), nasi „dadaiści” proponują coś autentycznie rodzimego – bez kompleksów.
Teatr tworzony przez Bzdyla początkowo był mocno związany z pantomimą, z tym jakże „polskim” stylem, który wywodzi się może z witkacowskiej błazenady przed obiektywem, a może z gombrowiczowskich min na styku celebry i codzienności. Dzięki temu dziedzictwu, nasz „reżyser ciała” wypracował swoisty język ruchowy oparty na aktorskiej improwizacji tancerza. Jego performer bywa autentyczny jak Książę Niezłomny i posłuszny całości scenicznego „wyrazu” niczym kantorowska nadmarioneta. Przy tym Bzdyl to twórca, zaskakująco jak na performera „literacki”, by wymienić choćby tylko Taboriego i Schwaba, Majakowskiego i Gombrowicza, Themersona i Mullera, pisarzy uniwersalnie „naszych”, którzy zainspirowali jego „osobiste” spektakle. Autentycznie „próbowane na scenie” przedstawienia z czasem nabiorą subtelności, filozoficznego i formalnego wyrafinowania (Kilka błyskotliwych spostrzeżeń..., Bonsai, Eden, Karnacja, Faktor T), co pozwoli im połączyć intelektualną ważność z emocjonalnym napięciem. W sumie pojedyncze produkcje coraz wyraźniej budują wewnętrznie różnorodną całość, i chociaż dramatyczna struktura spektakli wydaje się luźna, to przecież zadziwiająco łączą się one ze sobą – siatką misternie rozsnuwanych napięć wewnętrznych, i ze światem – dendronami zewnętrznych nawiązań.
Niektóre arogancko ześlizgują się w „zły gust”, inne brawurowo wznoszą się na wyżyny nowoczesnego „misterium”. I chyba dlatego właśnie – skazane na tę „sarmacką” dwoistość – zjawisko „Dada von Bzdulow” wpisuje się coraz wyraźniej w pamięć polskiej sztuki performatywnej... Jego twórca to albo kapłan, albo błazen, nigdy tylko artysta. Widocznie w Polsce inaczej się nie da. A da?