Ustawienia i wyszukiwarka
Śląski Teatr Tańca - Misja dobrej roboty - Jadwiga Majewska
Miejscem na ziemi, gdzie taniec współczesny naprawdę się liczy jest Ameryka. Nie przypadkiem chyba. W tej wspólnocie różnych, jedynej w swoim rodzaju, bo ufundowanej nie na plemiennej genezie lecz na społecznej umowie, że od dzisiaj żyć będziemy razem, egalitarnie i demokratycznie decydując o naszych sprawach, porozumienie „bez słów” stało się niejako koniecznością.
Miejscem na ziemi, gdzie taniec współczesny naprawdę się liczy jest Ameryka. Nie przypadkiem chyba. W tej wspólnocie różnych, jedynej w swoim rodzaju, bo ufundowanej nie na plemiennej genezie lecz na społecznej umowie, że od dzisiaj żyć będziemy razem, egalitarnie i demokratycznie decydując o naszych sprawach, porozumienie „bez słów” stało się niejako koniecznością. Język ciała jest tu wcieleniem wszelkich znaczeń, które dzięki temu nabierają, niespotykanej gdzie indziej, konkretności. Ale też ciało staje się przez to obrazem - różnorodności (każda osoba jest „naj”!) zjednoczonej w niezaprzeczalnie wspólnym (każde ciało jest „tylko”!) podobieństwie. W języku ciała, słowa „doskonałość” i „ułomność” wydają się synonimami, określają bowiem dwie strony i dwa bieguny – człowieczeństwa.
Jakie miejsce w takiej społeczności należy się artyście? Temu, z europejskiej perspektywy, „primus inter pares”, niepowtarzalnej jednostce, arystokratycznie pielęgnującej swoją odrębność wobec ogółu? Czy, zrodzona w społeczeństwie równych (przynajmniej postulatywnie), sztuka ma być źródłem autorytetu i skarbcem wartości? Czy może raczej winna spełniać rolę służebną, pokornie „techniczną” wobec, niezbędnych w każdym społeczeństwie, rytuałów i form bycia razem?
W Ameryce takiego pytania nie ma powodu zadawać, odpowiedź na nie jest oczywista. Artyści tańca w naturalny sposób, bo naturalna to wszak sztuka „poruszanie się”, angażują swoje gesty w programy społeczne dla trudnej młodzieży, dla niepełnosprawnych, dla dzieci i starszych, dla chorych. Pochylają się z uwagą nad odmiennymi potrzebami marginalizowanych społecznie grup, przynoszą wytchnienie w chorobie, ratują przed śmiercionośnymi kulami młodzież z ulicy, kształcą małych i dużych, dają poczucie sensu ludziom starym i opuszczonym, poczucie nadziei, wiarę w jutro, choćby nie lepsze, ale warte przeżycia.
Tak tam, a jak tutaj? U nas inaczej: romantycznie, rycersko, inteligencko, świętoszkowato, egotycznie, z autorytarnym populizmem – wychodzi artysta do publiczności. Nie wszędzie jednak, nie zawsze już... Inaczej jest właśnie na terytorium półdzikim, pół jeszcze amatorskim, nieskażonym (do czasu?) odgórnym decydowaniem i kulturalną dyplomacją - na scenie pląsających ciał. Jeden przykład zatem.
Śląski Teatr Tańca z Bytomia, zainspirowany amerykańskimi wzorami, jako jeden z wielu tanecznych zespołów w Polsce, prowadzi w obszarze rozległej swej działalności, liczne programy społeczne. Robią to i inni, żaden inny jednak teatr nie ma takiego wsparcia i nie współpracuje z tyloma, głównie amerykańskimi czy angielskimi, specjalistami od programów społecznych i terapii ruchem. Szef tej instytucji, Jacek Łumiński, potrafił dopasować programy do potrzeb lokalnej społeczności w jakiej przyszło mu zbudować swój zespół. Polska prowincjonalna jest sama w sobie scenografią dramatu, którego nie da się zignorować. Smutne krajobrazy opuszczonych pokopalnianych budynków, zaniedbane dworce, ubóstwo a czasami wręcz bieda, brak perspektyw, budząca się za każdym węgłem agresja. Jak z tym walczyć? Otóż można, jak dowodzi przykład ŚTT, również sztuką. Zwyczajnie, codziennie, mozolnie – prowadząc, żmudnie i radośnie, programy dla dzieci i młodzieży z zakresu tańca współczesnego, a w szczególności z break-dance’u i hip-hop’u, ekspresji ruchowej, najbardziej odpowiadającej charakterowi tej młodzieży, będącej niejako świadectwem jej doświadczeń i wyrazem ich światoodczucia. Można systematycznie i z uwagą - przeprowadzając cykliczne zajęcia w domach dziecka, świetlicach środowiskowych i Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych czyli tam, gdzie ich najbardziej potrzeba.
Tancerze z ŚTT oraz ich koledzy z zewnątrz, współpracujący z Bytomiem, dosłownie wchodzą między ludzi, wśród których ich teatr znalazł swoje miejsce. Czy to jest stary polski socrealizm w nowym amerykańskim stylu? Czy może raczej dawna arystokratyczna akcja charytatywna, nie z pozycji paternalistycznego autorytetu prowadzona, ale ze źródła młodzieńczo idealistycznej potrzeby koleżeńskiej pomocy? Nie wiem, ale na ich przykładzie widać, że sztuka nowoczesna to nie tylko „nowoczesność” awangardowego wyrafinowania dla hermetycznego kółka wtajemniczonych.
Śląski Teatr Tańca znalazł się na Śląsku na zaproszenie lokalnych władz, żyje z pieniędzy zarobionych ciężka pracą lokalnego podatnika. Nic w tym dziwnego, tak właśnie finansowane są dziś instytucje kultury, ale czy zdają sobie one sprawę z, wynikających z tego faktu, powinności? Artyści ŚTT, skoro znaleźli się właśnie tutaj reagują na potrzeby tej konkretnej społeczności aktywnie. Po co to robią? Cóż, są przecież ludźmi teatru – demonstrują! Ukazują możliwości alternatywnego rozwoju osób i grup poprzez sztukę, uczą jak wykorzystać potencjał twórczy i artystyczny poprzez wspólną pracę w zespole, jak przełamać bariery interpersonalne. Tak piszą o sobie w programach, a jak to się tłumaczy na codzienność? Grupka tzw. trudnej młodzieży przychodzi regularnie tańczyć w zespole „Młodzi Gniewni” czują się wreszcie potrzebni ze swoją energią, a nie zbędni, bo niebezpieczni; grupka niepełnosprawnych od dziewięciu już lat tworzy przedstawienia w swoim Integracyjnym Teatrze „Kierunek”, czują się wyjątkowi a nie gorsi. Grupka starych i młodych mieszkańców przemysłowego zagłębia spotyka się bez wzajemnej pogardy, współtworząc projekt „Generacje”, jedni poznają swoją śląską tradycję, drudzy nowoczesną sztukę ruchowego wyrazu hip-hop.
Już słyszę te krytyczne uwagi, że zespoły integracyjne są teraz w modzie, że na pracę z trudną młodzieżą łatwo dostać unijne granty, a sztuka politycznie zaangażowana jest dziś nieznośnie popularna, służy przecie doskonale medialnej autopromocji. To prawda, a jednak po to te granty są, żeby było z czego, i po to te media działają, żeby docierać na kresy. Bytomski ŚTT zaczynał swoje projekty, kiedy nie byliśmy jeszcze w UE i prowadzi je konsekwentnie do dziś. Tancerze i terapeuci podejmują trud pracy żmudnej, trudnej, nie dającej spektakularnych i szybkich efektów. W domach dziecka, świetlicach środowiskowych czy terapeutycznych, w zakładach opiekuńczo leczniczych praca wymaga cierpliwości, przełamywania od lat utrwalanych zahamowań, lęków, psychicznych urazów, fizycznych ułomności. Model „instytucji artystycznej” nastawionej na długie trwanie, nie uzależnionej od aktualnej sytuacji społeczno-politycznej, rynkowej koniunktury – to zaiste sposób myślenia tak odległy od polskich stereotypów jak... amerykańska demokracja.
Jakie miejsce w takiej społeczności należy się artyście? Temu, z europejskiej perspektywy, „primus inter pares”, niepowtarzalnej jednostce, arystokratycznie pielęgnującej swoją odrębność wobec ogółu? Czy, zrodzona w społeczeństwie równych (przynajmniej postulatywnie), sztuka ma być źródłem autorytetu i skarbcem wartości? Czy może raczej winna spełniać rolę służebną, pokornie „techniczną” wobec, niezbędnych w każdym społeczeństwie, rytuałów i form bycia razem?
W Ameryce takiego pytania nie ma powodu zadawać, odpowiedź na nie jest oczywista. Artyści tańca w naturalny sposób, bo naturalna to wszak sztuka „poruszanie się”, angażują swoje gesty w programy społeczne dla trudnej młodzieży, dla niepełnosprawnych, dla dzieci i starszych, dla chorych. Pochylają się z uwagą nad odmiennymi potrzebami marginalizowanych społecznie grup, przynoszą wytchnienie w chorobie, ratują przed śmiercionośnymi kulami młodzież z ulicy, kształcą małych i dużych, dają poczucie sensu ludziom starym i opuszczonym, poczucie nadziei, wiarę w jutro, choćby nie lepsze, ale warte przeżycia.
Tak tam, a jak tutaj? U nas inaczej: romantycznie, rycersko, inteligencko, świętoszkowato, egotycznie, z autorytarnym populizmem – wychodzi artysta do publiczności. Nie wszędzie jednak, nie zawsze już... Inaczej jest właśnie na terytorium półdzikim, pół jeszcze amatorskim, nieskażonym (do czasu?) odgórnym decydowaniem i kulturalną dyplomacją - na scenie pląsających ciał. Jeden przykład zatem.
Śląski Teatr Tańca z Bytomia, zainspirowany amerykańskimi wzorami, jako jeden z wielu tanecznych zespołów w Polsce, prowadzi w obszarze rozległej swej działalności, liczne programy społeczne. Robią to i inni, żaden inny jednak teatr nie ma takiego wsparcia i nie współpracuje z tyloma, głównie amerykańskimi czy angielskimi, specjalistami od programów społecznych i terapii ruchem. Szef tej instytucji, Jacek Łumiński, potrafił dopasować programy do potrzeb lokalnej społeczności w jakiej przyszło mu zbudować swój zespół. Polska prowincjonalna jest sama w sobie scenografią dramatu, którego nie da się zignorować. Smutne krajobrazy opuszczonych pokopalnianych budynków, zaniedbane dworce, ubóstwo a czasami wręcz bieda, brak perspektyw, budząca się za każdym węgłem agresja. Jak z tym walczyć? Otóż można, jak dowodzi przykład ŚTT, również sztuką. Zwyczajnie, codziennie, mozolnie – prowadząc, żmudnie i radośnie, programy dla dzieci i młodzieży z zakresu tańca współczesnego, a w szczególności z break-dance’u i hip-hop’u, ekspresji ruchowej, najbardziej odpowiadającej charakterowi tej młodzieży, będącej niejako świadectwem jej doświadczeń i wyrazem ich światoodczucia. Można systematycznie i z uwagą - przeprowadzając cykliczne zajęcia w domach dziecka, świetlicach środowiskowych i Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych czyli tam, gdzie ich najbardziej potrzeba.
Tancerze z ŚTT oraz ich koledzy z zewnątrz, współpracujący z Bytomiem, dosłownie wchodzą między ludzi, wśród których ich teatr znalazł swoje miejsce. Czy to jest stary polski socrealizm w nowym amerykańskim stylu? Czy może raczej dawna arystokratyczna akcja charytatywna, nie z pozycji paternalistycznego autorytetu prowadzona, ale ze źródła młodzieńczo idealistycznej potrzeby koleżeńskiej pomocy? Nie wiem, ale na ich przykładzie widać, że sztuka nowoczesna to nie tylko „nowoczesność” awangardowego wyrafinowania dla hermetycznego kółka wtajemniczonych.
Śląski Teatr Tańca znalazł się na Śląsku na zaproszenie lokalnych władz, żyje z pieniędzy zarobionych ciężka pracą lokalnego podatnika. Nic w tym dziwnego, tak właśnie finansowane są dziś instytucje kultury, ale czy zdają sobie one sprawę z, wynikających z tego faktu, powinności? Artyści ŚTT, skoro znaleźli się właśnie tutaj reagują na potrzeby tej konkretnej społeczności aktywnie. Po co to robią? Cóż, są przecież ludźmi teatru – demonstrują! Ukazują możliwości alternatywnego rozwoju osób i grup poprzez sztukę, uczą jak wykorzystać potencjał twórczy i artystyczny poprzez wspólną pracę w zespole, jak przełamać bariery interpersonalne. Tak piszą o sobie w programach, a jak to się tłumaczy na codzienność? Grupka tzw. trudnej młodzieży przychodzi regularnie tańczyć w zespole „Młodzi Gniewni” czują się wreszcie potrzebni ze swoją energią, a nie zbędni, bo niebezpieczni; grupka niepełnosprawnych od dziewięciu już lat tworzy przedstawienia w swoim Integracyjnym Teatrze „Kierunek”, czują się wyjątkowi a nie gorsi. Grupka starych i młodych mieszkańców przemysłowego zagłębia spotyka się bez wzajemnej pogardy, współtworząc projekt „Generacje”, jedni poznają swoją śląską tradycję, drudzy nowoczesną sztukę ruchowego wyrazu hip-hop.
Już słyszę te krytyczne uwagi, że zespoły integracyjne są teraz w modzie, że na pracę z trudną młodzieżą łatwo dostać unijne granty, a sztuka politycznie zaangażowana jest dziś nieznośnie popularna, służy przecie doskonale medialnej autopromocji. To prawda, a jednak po to te granty są, żeby było z czego, i po to te media działają, żeby docierać na kresy. Bytomski ŚTT zaczynał swoje projekty, kiedy nie byliśmy jeszcze w UE i prowadzi je konsekwentnie do dziś. Tancerze i terapeuci podejmują trud pracy żmudnej, trudnej, nie dającej spektakularnych i szybkich efektów. W domach dziecka, świetlicach środowiskowych czy terapeutycznych, w zakładach opiekuńczo leczniczych praca wymaga cierpliwości, przełamywania od lat utrwalanych zahamowań, lęków, psychicznych urazów, fizycznych ułomności. Model „instytucji artystycznej” nastawionej na długie trwanie, nie uzależnionej od aktualnej sytuacji społeczno-politycznej, rynkowej koniunktury – to zaiste sposób myślenia tak odległy od polskich stereotypów jak... amerykańska demokracja.