Opera Wrocławska - po prostu w górę - Jacek Mikołajczyk

Data publikacji:
Średni czas czytania 4 minuty
drukuj
8 września 2005 r. Po ośmiu latach remontu Opera Wrocławska uroczystą premierą „Halki” zainaugurowała na nowo działalność w siedzibie przy ul. Świdnickiej. Prace miały jeszcze trochę potrwać, ale nie zakłóciły wieloletniego procesu konsekwentnego rozwoju instytucji, która ku zdumieniu części obserwatorów nagle okazała się najciekawszym polskim teatrem operowym.
8 września 2005 r. Po ośmiu latach remontu Opera Wrocławska uroczystą premierą „Halki” zainaugurowała na nowo działalność w siedzibie przy ul. Świdnickiej. Prace miały jeszcze trochę potrwać, ale nie zakłóciły wieloletniego procesu konsekwentnego rozwoju instytucji, która ku zdumieniu części obserwatorów nagle okazała się najciekawszym polskim teatrem operowym.
Ewę Michnik, od 1995 roku prowadzącą wrocławską scenę, można by postawić za wzór innym szefom operowych placówek. Przez piętnaście lat z uporem walczyła z rzeczywistością, mozolnie budując renomę firmowanej swym nazwiskiem instytucji. Remont gmachu głównego dla innych mógłby oznaczać zawieszenie poważnej artystycznej działalności; dyrektor Michnik wybrnęła z kłopotu, stosując klasyczną ucieczkę do przodu i zaczęła ściągać publiczność do Hali Ludowej na monumentalne superwidowiska. Na pewien czas stały się one znakiem firmowym Opery Wrocławskiej, czego zwieńczeniem była prezentacja Wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga” w latach 2003–2006.
Gdy wreszcie udało się otworzyć scenę główną, Michnik bynajmniej nie uznała swej misji za zakończoną; przeciwnie, od tego momentu mogła przyspieszyć pracę nad wielotorowym rozwojem teatru.
Tak właśnie wydaje się działać Opera Wrocławska: bez buty, ale z rozmachem, bez arogancji, za to z doskonałym rozeznaniem tego, co w życiu teatralno muzycznym najciekawsze. Gdy Treliński z hukiem wyleciał z warszawskiego Teatru Wielkiego, niemal natychmiast otrzymał zaproszenie do realizacji we Wrocławiu. Gdy inni rwą włosy z głowy, biadoląc nad mieszczańskimi gustami publiczności, Wrocław umiejętnie równoważy proporcje na afiszu, gdzie Bizet jakoś nie kłóci się z Pendereckim, Mozart podaje rękę Szymanowskiemu, a w tym wszystkim od czasu do czasu znajduje się jeszcze miejsce dla Festiwalu Opery Współczesnej czy premier dzieł mało u nas znanych, w rodzaju „Kobiety bez cienia” Richarda Straussa.
Nic dziwnego, że gdy w kolejnych operowych miastach co sezon wybuchają kolejne „dyrektorskie” afery, pod tym względem we Wrocławiu panuje zadziwiająca cisza. Dolny Śląsk daje o sobie znać głównie dzięki recenzjom oraz… reklamującym najnowsze produkcje billboardom, kłującym w oczy kolegów pani dyrektor w najważniejszych krajowych ośrodkach. Nawet w kontekście światowego kryzysu Ewa Michnik potrafiła trzeźwo przykroić ambitne plany do skromniejszych możliwości. Nie chodzi wszak o gesty Rejtana, ale o to, by bilans lat tłustych i chudych nie wyszedł na zero; by przełożył się na dalszy, choć może nieco spokojniejszy rozwój.