Ustawienia i wyszukiwarka
Koprodukcje zagraniczne
W czasach PRL filmy realizowane przez kinematografię polską we współpracy z zagranicą dzieliły się na "słuszne" (ZSRR i kraje obozu) oraz podejrzane (czyli koprodukcje z Zachodem, a zwłaszcza z Niemcami zachodnimi). Było ich niewiele. Marzec 1968 wywołał ostre potępienie tego typu prób, okres stanu wojennego zaowocował szeregiem znaczących filmów ("Rok spokojnego słońca", "Danton" i in.).
Marek Hendrykowski
Marek Hendrykowski
W czasach PRL filmy realizowane przez kinematografię polską we współpracy z zagranicą dzieliły się na "słuszne" (ZSRR i kraje obozu) oraz podejrzane (czyli koprodukcje z Zachodem, a zwłaszcza z Niemcami zachodnimi). Było ich niewiele. Marzec 1968 wywołał ostre potępienie tego typu prób, okres stanu wojennego zaowocował szeregiem znaczących filmów ("Rok spokojnego słońca", "Danton" i in.).
Ostatnich dwadzieścia lat przyniosło w tej materii zasadniczą zmianę sposobu myślenia. Zniknęło dawne ideologiczne odium. Współprodukcja zagraniczna stała się swoistą normą i nie ekscytuje, ani nie dziwi już obecnie nikogo. Zwykły widz u nas nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że przeszło połowa, a w niektórych latach nawet dwie trzecie filmów polskich realizowanych jest w warunkach współprodukcji.
Dobrze to, czy źle? Z jednej strony, dobrze. Polskie kino stało się bowiem bardziej profesjonalne, otworzyło się na kontakty międzynarodowe, przyswoiło też sobie zachodnie standardy produkcji i dystrybucji. Pod tym względem nie różni się ono dzisiaj wiele od innych kinematografii. Nasi filmowcy próbowali już szczęścia nie tylko w Europie, Rosji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, ale również w Ameryce Południowej, Australii, na Bliskim Wschodzie i w krajach azjatyckich, z Chinami włącznie. Z bardzo różnymi rezultatami. W pewnych przypadkach profity płynące z tych działań można uznać za oczywiste (przykładowo, Jerzy Hoffman reżyserując "Ogniem i mieczem" po wielu latach sfinalizował dzięki naszym wschodnim sąsiadom projekt zekranizowania całości sienkiewiczowskiej Trylogii), w innych o wymiernych korzyściach trudno mówić. Dużo lepiej od nas radzą sobie w tej materii Czesi, Rosjanie czy Węgrzy.
Nakręcenie wartościowego filmu w warunkach partnerskiej współprodukcji z zagranicą to sztuka, której trzeba się uczyć latami. Kwestią podstawową jest przy tym umiejętne i skuteczne wynegocjowanie własnych korzyści w stosunku do skali wnoszonego wkładu rzeczowego, a potem ich twarde wyegzekwowanie. Współprodukcja to przecież, tak czy inaczej, najpierw przedsięwzięcie biznesowe. Kilka ważnych doświadczeń polskich filmowców należy tu szczególnie wyeksponować: "Podwójne życie Weroniki" i "Trzy kolory" Krzysztofa Kieślowskiego, "Listę Schindlera" Stevena Spielberga, "Europę, Europę" Agnieszki Holland oraz "Pianistę" Romana Polańskiego. Wszystkie one stanowiły ważną lekcję dla rodzimych instytucji filmowych i samych filmowców. Na ich przykładzie widać wyraźnie, że partnerzy zagraniczni chętnie angażują naszych reżyserów, operatorów, aktorów, scenografów, kompozytorów i in., zazwyczaj nie oferując jednak niczego ponadto.
Złudzenia pozostawmy naiwnym. Filmowa codzienność współczesnej koprodukcji to przede wszystkim bezwględny drenaż talentów i zawodowych umiejętności. Gdy w grę wchodzi coś więcej, największy kłopot sprawia zwykle zagranicznym kontrahentom paraliż decyzyjny i bezwład machiny biurokratycznej. Niezmiernie trudno go przezwyciężyć. Rzadko więc powstaje u nas ambitny film kręcony w warunkach produkcji międzynarodowej, w ramach której strona polska byłaby nie tylko pełnoprawnym uczestnikiem, ale i beneficjentem całego przedsięwzięcia, jak zdarzyło się to w przypadku "Podwójnego życia Weroniki" (1991).
Dawniej ceniono nas za to, że dany film można było zrealizować w Polsce wielokrotnie taniej niż gdzie indziej. Te czasy jednak należą do przeszłości. Aktualne koszta produkcji filmowej wypadają w różnych krajach podobnie. Nasza atrakcyjność pod tym względem spadła. Chodzi jednak o coś więcej niż sama ekonomika produkcji. Dzisiaj zdarza się często, że twórczy wkład rodzimych realizatorów (znakomity zespół łódzkiego studia Se-Ma-For pracujący przy animowanym "Piotrusiu i wilku") jest niewspółmiernie większy od splendorów, jakie spotykają zagranicznych kontrahentów uważanych powszechnie za jedynych twórców filmu.
Przed tego rodzaju stratami można się lepiej zabezpieczyć już na etapie konstruowania umowy. Żadna koprodukcja nie stanowi wartości samej w sobie. Każda wymaga intensywnego wysiłku po obu stronach. Zagraniczne oferty współpracy nie przychodzą z rozdzielnika. Nie są też manną z nieba. To zajęcie dla aktywnych i przedsiębiorczych. Usługi produkcyjne wymagają dynamiki, ta zaś - wyspecjalizowanych form działania opartych na wysokiej organizacji. Nie uważam za sukces ani właściwą strategię zdarzającego się jeszcze ciągle wspomagania zagranicznych produkcji z naszych skromnych funduszy krajowych tylko dlatego, że są zagraniczne, albo stoi za nimi sławne nazwisko kogoś "ze świata". Brakuje nam dzisiaj dobrze przemyślanej systemowej polityki koprodukcyjnej, która dbałaby o nasze interesy, ugruntowując prestiż czołówki polskich filmowców i tym samym pozycję polskiej kinematografii na rynkach międzynarodowych.
Ostatnich dwadzieścia lat przyniosło w tej materii zasadniczą zmianę sposobu myślenia. Zniknęło dawne ideologiczne odium. Współprodukcja zagraniczna stała się swoistą normą i nie ekscytuje, ani nie dziwi już obecnie nikogo. Zwykły widz u nas nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że przeszło połowa, a w niektórych latach nawet dwie trzecie filmów polskich realizowanych jest w warunkach współprodukcji.
Dobrze to, czy źle? Z jednej strony, dobrze. Polskie kino stało się bowiem bardziej profesjonalne, otworzyło się na kontakty międzynarodowe, przyswoiło też sobie zachodnie standardy produkcji i dystrybucji. Pod tym względem nie różni się ono dzisiaj wiele od innych kinematografii. Nasi filmowcy próbowali już szczęścia nie tylko w Europie, Rosji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, ale również w Ameryce Południowej, Australii, na Bliskim Wschodzie i w krajach azjatyckich, z Chinami włącznie. Z bardzo różnymi rezultatami. W pewnych przypadkach profity płynące z tych działań można uznać za oczywiste (przykładowo, Jerzy Hoffman reżyserując "Ogniem i mieczem" po wielu latach sfinalizował dzięki naszym wschodnim sąsiadom projekt zekranizowania całości sienkiewiczowskiej Trylogii), w innych o wymiernych korzyściach trudno mówić. Dużo lepiej od nas radzą sobie w tej materii Czesi, Rosjanie czy Węgrzy.
Nakręcenie wartościowego filmu w warunkach partnerskiej współprodukcji z zagranicą to sztuka, której trzeba się uczyć latami. Kwestią podstawową jest przy tym umiejętne i skuteczne wynegocjowanie własnych korzyści w stosunku do skali wnoszonego wkładu rzeczowego, a potem ich twarde wyegzekwowanie. Współprodukcja to przecież, tak czy inaczej, najpierw przedsięwzięcie biznesowe. Kilka ważnych doświadczeń polskich filmowców należy tu szczególnie wyeksponować: "Podwójne życie Weroniki" i "Trzy kolory" Krzysztofa Kieślowskiego, "Listę Schindlera" Stevena Spielberga, "Europę, Europę" Agnieszki Holland oraz "Pianistę" Romana Polańskiego. Wszystkie one stanowiły ważną lekcję dla rodzimych instytucji filmowych i samych filmowców. Na ich przykładzie widać wyraźnie, że partnerzy zagraniczni chętnie angażują naszych reżyserów, operatorów, aktorów, scenografów, kompozytorów i in., zazwyczaj nie oferując jednak niczego ponadto.
Złudzenia pozostawmy naiwnym. Filmowa codzienność współczesnej koprodukcji to przede wszystkim bezwględny drenaż talentów i zawodowych umiejętności. Gdy w grę wchodzi coś więcej, największy kłopot sprawia zwykle zagranicznym kontrahentom paraliż decyzyjny i bezwład machiny biurokratycznej. Niezmiernie trudno go przezwyciężyć. Rzadko więc powstaje u nas ambitny film kręcony w warunkach produkcji międzynarodowej, w ramach której strona polska byłaby nie tylko pełnoprawnym uczestnikiem, ale i beneficjentem całego przedsięwzięcia, jak zdarzyło się to w przypadku "Podwójnego życia Weroniki" (1991).
Dawniej ceniono nas za to, że dany film można było zrealizować w Polsce wielokrotnie taniej niż gdzie indziej. Te czasy jednak należą do przeszłości. Aktualne koszta produkcji filmowej wypadają w różnych krajach podobnie. Nasza atrakcyjność pod tym względem spadła. Chodzi jednak o coś więcej niż sama ekonomika produkcji. Dzisiaj zdarza się często, że twórczy wkład rodzimych realizatorów (znakomity zespół łódzkiego studia Se-Ma-For pracujący przy animowanym "Piotrusiu i wilku") jest niewspółmiernie większy od splendorów, jakie spotykają zagranicznych kontrahentów uważanych powszechnie za jedynych twórców filmu.
Przed tego rodzaju stratami można się lepiej zabezpieczyć już na etapie konstruowania umowy. Żadna koprodukcja nie stanowi wartości samej w sobie. Każda wymaga intensywnego wysiłku po obu stronach. Zagraniczne oferty współpracy nie przychodzą z rozdzielnika. Nie są też manną z nieba. To zajęcie dla aktywnych i przedsiębiorczych. Usługi produkcyjne wymagają dynamiki, ta zaś - wyspecjalizowanych form działania opartych na wysokiej organizacji. Nie uważam za sukces ani właściwą strategię zdarzającego się jeszcze ciągle wspomagania zagranicznych produkcji z naszych skromnych funduszy krajowych tylko dlatego, że są zagraniczne, albo stoi za nimi sławne nazwisko kogoś "ze świata". Brakuje nam dzisiaj dobrze przemyślanej systemowej polityki koprodukcyjnej, która dbałaby o nasze interesy, ugruntowując prestiż czołówki polskich filmowców i tym samym pozycję polskiej kinematografii na rynkach międzynarodowych.