Ustawienia i wyszukiwarka
Dziady jako rytuał - Małgorzata Dziewulska
W krótkiej nocie autorskiej Dziadów części drugiej Mickiewicz podał, że Dziady to „nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków”. Leszek Kolankiewicz, antropolog kultury i teatru, rozpisał kilka zdań poety na sześćsetstronicową książkę. Zajmuje się w niej Dziadami jako obrzędem, inaczej mówiąc – „Dziadami bez kursywy”.
(Leszek Kolankiewicz, „Dziady. Teatr święta zmarłych”, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1999)
W krótkiej nocie autorskiej Dziadów części drugiej Mickiewicz podał, że Dziady to „nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków”. Leszek Kolankiewicz, antropolog kultury i teatru, rozpisał kilka zdań poety na sześćsetstronicową książkę. Zajmuje się w niej Dziadami jako obrzędem, inaczej mówiąc – „Dziadami bez kursywy”. Książka Kolankiewicza jest przede wszystkim dziennikiem pokładowym indywidualnej wyprawy autora w poszukiwaniu tajemnicy mitu wyrytego w naszej podświadomości zbiorowej. Jak przystało na kogoś, kto nie traktuje obrzędu Dziadów jako realności poetyckiej czy etnograficznej, lecz za Mickiewiczem wierzy w świętych obcowanie – Kolankiewicza interesują realne związki łączące żywych i umarłych. Co już samo w sobie jest prowokacją wymierzoną w naukową powściągliwość. Z wirtuozerią porusza się po terytoriach współczesnej etnologii, antropologii i religioznawstwa, zawsze podkreślając swój dystans do zestawiającej fakty naukowości starego stylu i swoje powinowactwo z badaczami uznającymi potrzebę uruchomienia wyobraźni i w ogóle, rzec można, konieczność wiary w duchy. W długich wyprawach w inne epoki i na inne kontynenty (dionizyjskie Antesteria, tragedia attycka, rytuały prasłowiańskie, kulty afroamerykańskie), przygląda się obrzędowym spotkaniom z umarłymi, jakie odnotowano. Rytuał rozumie jako wieczne odejście, ale i wieczny powrót, który może się dokonać dzięki sztuce teatru. To właśnie jest dla autora treścią zaduszkowej uroczystości odprawianej w XX wieku przez wspólnotę w teatrze, jak na cmentarzu. Każde Dziady ponawiają więc „polski gest zaduszny”.
Kolankiewicz jest więc uczestnikiem obrzędu Dziadów, dla którego pierwszym doświadczeniem nie jest lektura, lecz wchodzenie wraz z innymi w strefę śmierci po to, by wynieść z niej dobrą nowinę o niezniszczalności istnienia. Najnowsza historia sceniczna arcydramatu, w której brał udział jako uczestnik i komentator, ma dla niego siłę faktu nie tylko scenicznego. To ponawianie obrzędu, to obchodzenie Dziadów w kręgu kolejnych pokoleń powtarzających gest magiczny Gromady Mickiewicza. Zatem spektakle Dziadów w ostatnim półwieczu to nie tylko inscenizacje i eksperymenty. Mamy tu niejedne Dziady, których nie piszemy kursywą: to teatr Białoszewskiego, spektakle Kantora, Dziady Grotowskiego, gardzienickie Gusła. Należą do obchodzenia obrzędu Dziadów w teatrze. Kolankiewicz jest przekonany, że te przedsięwzięcia powołują do życia współczesną formę uczestnictwa w micie i spina je w całość z obrzędami pogańskimi i arcydramatem Mickiewicza.
Stając ponownie w obrzędowym kręgu, autor próbuje scalić rozszczepiony świat na nowo: „Nie o to chodzi, żebyśmy się rozkoszowali tekstem; idzie o coś ważniejszego – żeby opowiedziano nam mit. Mit żywy i skuteczny, czyli scalający”. Wszyscy są w tym kręgu: jego zmarli przyjaciele, Dziady i Grecy, i dubliński Ulisses, Eliade, Borges, postaci Kantorowskie, pokolenia etnologów, aktorzy teatru No, Jorubijczycy w transie… Uczestnicy tego kręgu, jak pisał Michał Masłowski, „są powołani do przemiany świata i siebie samych: do powtórnych narodzin”.
Do silnych argumentów Kolankiewicza należą rekordy obecności na wszystkich spektaklach Dziadów w drugiej połowie wieku (u Dejmka, rzec można, było mało przedstawień, ale za to wyważono drzwi). Z satysfakcją śledzi zwycięstwo arcydramatu, które uważa nie tyle za triumf poety, ile mitotwórcy. Poruszająca jest relacja Holoubka o kłopotach z zachowaniem kontroli („posmarkałem się całkowicie”) albo o grającym Guślarza starym Kazimierzu Opalińskim, który płakał, kiedy wygłaszał dedykację. To mit (nie zaś syndrom patriotyczno religijny, powiedziałby Kolankiewicz) działał, niwecząc wszystkie racjonalizmy: indyferentyzm Bardiniego, ludowy „ateizm” Dejmka, awangardowy „ateizm” Kantora, laicką ironię Swinarskiego. Niebywałe jest to zwycięstwo poety zza grobu i ciągle na nowo daje do myślenia.
W krótkiej nocie autorskiej Dziadów części drugiej Mickiewicz podał, że Dziady to „nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków”. Leszek Kolankiewicz, antropolog kultury i teatru, rozpisał kilka zdań poety na sześćsetstronicową książkę. Zajmuje się w niej Dziadami jako obrzędem, inaczej mówiąc – „Dziadami bez kursywy”. Książka Kolankiewicza jest przede wszystkim dziennikiem pokładowym indywidualnej wyprawy autora w poszukiwaniu tajemnicy mitu wyrytego w naszej podświadomości zbiorowej. Jak przystało na kogoś, kto nie traktuje obrzędu Dziadów jako realności poetyckiej czy etnograficznej, lecz za Mickiewiczem wierzy w świętych obcowanie – Kolankiewicza interesują realne związki łączące żywych i umarłych. Co już samo w sobie jest prowokacją wymierzoną w naukową powściągliwość. Z wirtuozerią porusza się po terytoriach współczesnej etnologii, antropologii i religioznawstwa, zawsze podkreślając swój dystans do zestawiającej fakty naukowości starego stylu i swoje powinowactwo z badaczami uznającymi potrzebę uruchomienia wyobraźni i w ogóle, rzec można, konieczność wiary w duchy. W długich wyprawach w inne epoki i na inne kontynenty (dionizyjskie Antesteria, tragedia attycka, rytuały prasłowiańskie, kulty afroamerykańskie), przygląda się obrzędowym spotkaniom z umarłymi, jakie odnotowano. Rytuał rozumie jako wieczne odejście, ale i wieczny powrót, który może się dokonać dzięki sztuce teatru. To właśnie jest dla autora treścią zaduszkowej uroczystości odprawianej w XX wieku przez wspólnotę w teatrze, jak na cmentarzu. Każde Dziady ponawiają więc „polski gest zaduszny”.
Kolankiewicz jest więc uczestnikiem obrzędu Dziadów, dla którego pierwszym doświadczeniem nie jest lektura, lecz wchodzenie wraz z innymi w strefę śmierci po to, by wynieść z niej dobrą nowinę o niezniszczalności istnienia. Najnowsza historia sceniczna arcydramatu, w której brał udział jako uczestnik i komentator, ma dla niego siłę faktu nie tylko scenicznego. To ponawianie obrzędu, to obchodzenie Dziadów w kręgu kolejnych pokoleń powtarzających gest magiczny Gromady Mickiewicza. Zatem spektakle Dziadów w ostatnim półwieczu to nie tylko inscenizacje i eksperymenty. Mamy tu niejedne Dziady, których nie piszemy kursywą: to teatr Białoszewskiego, spektakle Kantora, Dziady Grotowskiego, gardzienickie Gusła. Należą do obchodzenia obrzędu Dziadów w teatrze. Kolankiewicz jest przekonany, że te przedsięwzięcia powołują do życia współczesną formę uczestnictwa w micie i spina je w całość z obrzędami pogańskimi i arcydramatem Mickiewicza.
Stając ponownie w obrzędowym kręgu, autor próbuje scalić rozszczepiony świat na nowo: „Nie o to chodzi, żebyśmy się rozkoszowali tekstem; idzie o coś ważniejszego – żeby opowiedziano nam mit. Mit żywy i skuteczny, czyli scalający”. Wszyscy są w tym kręgu: jego zmarli przyjaciele, Dziady i Grecy, i dubliński Ulisses, Eliade, Borges, postaci Kantorowskie, pokolenia etnologów, aktorzy teatru No, Jorubijczycy w transie… Uczestnicy tego kręgu, jak pisał Michał Masłowski, „są powołani do przemiany świata i siebie samych: do powtórnych narodzin”.
Do silnych argumentów Kolankiewicza należą rekordy obecności na wszystkich spektaklach Dziadów w drugiej połowie wieku (u Dejmka, rzec można, było mało przedstawień, ale za to wyważono drzwi). Z satysfakcją śledzi zwycięstwo arcydramatu, które uważa nie tyle za triumf poety, ile mitotwórcy. Poruszająca jest relacja Holoubka o kłopotach z zachowaniem kontroli („posmarkałem się całkowicie”) albo o grającym Guślarza starym Kazimierzu Opalińskim, który płakał, kiedy wygłaszał dedykację. To mit (nie zaś syndrom patriotyczno religijny, powiedziałby Kolankiewicz) działał, niwecząc wszystkie racjonalizmy: indyferentyzm Bardiniego, ludowy „ateizm” Dejmka, awangardowy „ateizm” Kantora, laicką ironię Swinarskiego. Niebywałe jest to zwycięstwo poety zza grobu i ciągle na nowo daje do myślenia.