Twierdza Orieszek, Szlisselburg, jesień 1860
Płatki śniegu padały na daszek czapki, tworząc biały pas na malinowym otoku. Generał-major zebrał puch palcem i patrzył, jak topnieje. Potem zlizał wodę, przez chwilę trzymał ją na języku i wypluł z grymasem niesmaku. Spojrzał w niebo.
– Smakuje metalem – powiedział cicho. Słowa zdusił poryw zimnego, ostrego wiatru.
– Tak jest, wasze prewoschoditielstwo[1]! – wykrzyknął żołnierz i wlepił w nowego dowódcę barani, błękitnooki wzrok, po czym dodał: – Wybaczcie, wy mówicie, a wasze słowa o już tam, gdzie te mewy. Wiatr, wasze prewoschoditielstwo, to ten wiatr! Pan generał raczył coś o… metalu?
– Nic, Wołodia, nic. Ot, takie tam. Pośpieszcie się, bo zimno! – rzucił generał-major i dodał cicho, do siebie, zerkając na niską powałę sinych, nabrzmiałych chmur: – Tak, carska wyspa, carskie niebo, carski śnieg.
Splunął do wody tuż obok burty łodzi przycumowanej przy niewielkiej przystani. Dwaj żołnierze, okutani w szarobrunatne płaszcze służby więziennej, znosili na pokład ciężkie kufry podróżne nowego komendanta twierdzy. Na brzegu, owinięta szczelnie w pelerynę, stała dziewczyna. Patrzyła to na łódź, to w stronę wyspy, to na stojący obok niej, zakopany w błocie po osie wóz. Zdjęto ostatnie pakunki i woźnica zaciął batem. Wychudły koń, wyrzucając kłęby pary z nozdrzy, spróbował ruszyć, lecz fura ani drgnęła. Dopiero dwaj sołdaci pchnęli z tyłu i wtedy wóz z mozołem wytarabanił się z błocka, i ruszył z powrotem do miasteczka, niknąc między długimi szeregami wymarłych, opustoszałych baraków i bud skleconych z butwiejących desek. Z krzykiem uniosły się wrony obsiadające drzewo z resztkami liści, jedyne rosnące na cyplu.
Żołnierze, sapiąc i ocierając nosy rękawami, układali pakunki na dnie łodzi. Jeden z nich, z szacunkiem, trzymając w obu dłoniach niczym skarb strzelbę myśliwską komendanta, wniósł ją na pokład, cmokając przy tym z podziwu, jakby był wielkim znawcą broni myśliwskiej.
– A ty co? Puszkarz? Czy rusznikarz? Ostrożnie, odłóż, bo jeszcze wypali – zarechotał drugi sołdat.
– Oj, co ja wiem, to już wiem – odpowiedział mu tamten. – Już komendanta stać na najdroższe cudeńka. Generał Leparski, mówią, człowiek pierwszej kategorii, taki co to i do teatru pójdzie, i na Newskim Prospekcie zna każdą kawiarnię.
– Ciszej, patrzy na nas, może słyszy…
– Ech, gdzie słyszy, wiatr przecie. Nic nie słyszy.
Generał Leparski tymczasem zlizał śnieg z wąsów końcem języka i zawołał:
– Olga, już czas! Łódź gotowa!
Dziewczyna zdawała się nie słyszeć słów, wpatrzona w majaczącą w oddali ciemną bryłę wyspy. Zawinęła chustkę na głowie. I zaczęła płakać.
– O, masz, płacze – mruknął komendant i podszedł do niej, stawiając ostrożnie kroki, żeby jak najmniej ubłocić wysokie, oficerskie buty z czarnej skóry. – Nie płacz, córeńko, nie płacz – powiedział, biorąc ją w ramiona. – To na czas jakiś tylko. Potem kwaterę się znajdzie w mieście. No, przestań. Na zimnym wietrze będzie cię piekło w oczy. I wojsko patrzy, nie wypada…
Otarła twarz. Sprowadził ją niżej, na przystań i pomógł wsiąść do łodzi. Chwyciła za linkę i przełożyła nogę przez burtę, podnosząc suknię. Usiadła na dziobie, otulając się szczelnie peleryną i chustą.
Odbili od brzegu. Zimny, mokry wiatr ciął im w twarze grubymi kroplami wody z Newy.
– Tam, Olga, widzisz, tam, te szerokie połacie to Ładoga. Ponoć wielka jak morze – zaczął tłumaczyć komendant, siadając na ławeczce obok córki. – Zawsze chciałaś nad morze.
Dziób łodzi unosił się i opadał, uderzając z chlupotem o kolejne fale. Na obu brzegach rzeki ciągnęły się szarobrunatne wstęgi lasów poprzecinane setkami białych kresek – pni wysokich brzóz. Wyspa leżąca w najszerszym miejscu, tam gdzie Newa wypływała z jeziora, widniała przed nimi jak ciemna, pozbawiona szczegółów bryła o kanciastych formach wytyczonych liniami wysokich murów i wielkich, graniastych baszt.
Pasażerowie łodzi milczeli wpatrzeni w potężniejącą twierdzę. Wiosła zanurzały się z chlupotem w mętnej wodzie. Drewno skrzypiało w dulkach i czasem słychać było jeszcze sapnięcie któregoś z sołdatów. Newa pachniała odległym, północnym bezmiarem i niosła ten zapach zlodowaciałego odmętu z Ładogi aż do Petersburga, gdzie przepływała pod wielkimi mostami, drażniła szelestem przyboju kamieniste wybrzeże pod Pietropawłowską Kriepostią, by w końcu szerokim nurtem rozlać się i utonąć w Zatoce Fińskiej.
Zaczął padać śnieg z deszczem. Generał-major podniósł wysoki kołnierz. Olga zasłoniła chustą nos i usta.
Łódź dobiła do niewielkiej przystani.
Na brzegu stał młody lejtnant wyprostowany jak struna, z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Jego cienkie wypomadowane wąsiki zawijały się na końcach w zabawne kółka.
Zasalutował sprężyście, po czym rozsiewając wokół francuskie słówka, podał dłoń młodej damie i pomógł jej wyjść na brzeg. Próbował także podać dłoń komendantowi, lecz ten spojrzał na niego tak, że ręka lejtnanta, jakby zasilana wewnętrzną sprężyną, na powrót uniosła się do daszka czapki.
Potem prowadził ich w podskokach, balansując ciałem jak kelner lawirujący między stolikami w dobrej restauracji i wszystko objaśniał, pokazywał szerokim gestem – „o tam, wasze prewoschoditielstwo, brama południowa, tu wejście na dziedziniec, tam cerkiewka, nieduża cerkiewka, ale piękna, ikony malowane, sam święty by się takich ikon nie powstydził, tam prochownia, tu domek łaskawego pana komendanta, tam domki straży, a tam, o właśnie tam, dalej tam tiurma”.
I gdy mówił „tiurma”, twarz mu się rozjaśniała, miękła, aksamitniała, jakby ktoś mu wsadził do ust najsłodsze ciastko pełne bitej śmietany.
Zaraz też chciał zacząć uroczysty apel, na którym załoga twierdzy, wraz z urzędem więziennym, mogłaby oddać honor nowemu naczelnikowi. I pokazać, że co jak co, ale dyscyplina w armii rosyjskiej rzecz święta. Nie omieszkał też od razu podtykać pod nos księgi rachunkowej, księgi rozkazów, księgi korespondencji oraz księgi więźniów. Cmokał, uśmiechał się i giął w ukłonach.
– Doskonale, doskonale – posapywał generał-major, po czym nagle odsunął od siebie rozpostartą księgę i strzepując śnieg z rękawów, powiedział: – Może potem? Jesteśmy troszkę, wiecie, z drogi. Rozlokujemy się najpierw, a później…
– Tak jest, panie generale! Oczywiście! – wykrzyknął lejtnant uśmiechając się szeroko i błyskając białymi zębami. – Że ja o tym nie pomyślałem. Dureń ze mnie, po prostu dureń. Pan generał zmęczony, a co mówić o damie. Takie trudy, takie trudy przecież… Droga daleka… Pogoda nieładna…
– Nieładna – pokiwał głową komendant.
– Nawet bardzo nieładna – dodała mu zza pleców panna Olga.
– Paskudna – rzucił oficer. Po chwili już wszyscy narzekali na pogodę. Że śnieg. Że wiatru za dużo i zimny. I jeszcze by można wytrzymać zimno, gdyby nie było mokro. A i na odwrót także.
Komendant odszedł w stronę kwatery, podając córce rękę, a sześciu sołdatów ruszyło za nimi, taszcząc kufry i tobołki.
Pod murem stała, ćmiąc papierosy, grupka strażników, a gdy tylko generał oddalił się na tyle, że już nic nie mógł usłyszeć, zaczęli szeptem rzucać komentarze: „Czwarta kategoria registrowa, stopień generała-majora, i taki ktoś wysłany na komendanta twierdzy. Oj, coś to musiało znaczyć. Albo on sam jakiś taki, wiadomo, podejrzany przepisowo. Albo i co gorszego. Wojna może iść, wojna, już ja wam mówię – szeptał jeden z drugim, wtulając czerwonawą, pyskowi podobną twarz w szorstki, wełniany kołnierz szynela. – Albo bunty. Mogą być bunty. Chłopi się burzą gdzieś podobnież. Pożary były w Petersburgu. Kometę widziano na nocnym niebie. Bydło padło w riazańskim obwodzie. Ktoś truć chciał cara. Spiski tropią. Śledztwa ruszyły. A jak śledztwa ruszają, jak Trzeci Departament pracuje, to i tu, w Orieszku, może być więcej roboty”.
Tak, gdzieś się coś musiało dziać i gotować pod powierzchnią.
Bo skądże inaczej taką rangę urzędniczą by tu wysłali, do samego piekła imperium. Zimnego piekła. No bo powiedzcież sami, czy kto widział w takiej mieścinie jak Szlisselburg generała-majora za komendanta twierdzy?
Tak właśnie gadali między sobą żołnierze pułku straży więziennej i tylko lejtnant Anton Kuźmicz Pawułow nic nie mówił. Myślał. I wymyślił, że wszystkiego się wywie, jak zaprosi komendanta na kieliszek dobrego samogonu. I to nie byle jakiego. O, takiego, co tylko w Szlisselburgu potrafią pędzić. A po samogonie, wiadomo, nie masz człeka, żeby mu dusza nie zaczęła śpiewać.
Tymczasem lejtnant poszedł do części więziennej twierdzy, wcisnął się przez szparę w drzwiach izby strażniczej i na stole ułożył księgę więźniów. A potem kazał nastawić samowar. Żeby był już nagrzany, jak komendant przyjdzie.
Zaprezentowany fragment pochodzi z pierwszego rozdziału książki Tomasza Łysiaka „Cytadela”, wydanej nakładem Narodowego Centrum Kultury. Książka ukazała się w ramach kampanii upamiętniającej 150. rocznicę wybuchu powstania styczniowego „Styczeń wolności”.