Data publikacji: 22.08.2013
Średni czas czytania 14 minut
drukuj
Kiedy przed 140  laty Benedykt Dybowski przybył do Pietropawłowska, do osady nie prowadziły żad...

Kiedy przed 140  laty Benedykt Dybowski przybył do Pietropawłowska, do osady nie prowadziły żadne drogi. Dziś, choć miasto liczy już 200 tysięcy mieszkańców, dróg nadal nie ma.

Syberia, Bajkał, Irkuck, Kamczatka, Pietropawłowsk. Do tych krain tonących w śniegu przez dziewięć miesięcy w roku przybyło w XIX stuleciu 70 tysięcy Polaków. Większość w kajdanach i wbrew własnej woli. Niektórzy – za chlebem. Nielicznym nie tylko udało się przetrwać, ale i rozwinąć talenty, każąc historii zapisać swe imiona złotymi literami. Jan Czerski, Benedykt Dybowski czy Aleksander Czekanowski stali się odkrywcami syberyjskiej przyrody, ludźmi, którzy w surowych warunkach znaleźli siłę, by wydrzeć naturze jej tajemnice. Co zostało po przybyszach z Polski? A może raczej: kto? Usiłowaliśmy to sprawdzić, biorąc udział w zorganizowanej przez Jacka Pałkiewicza pod patronatem „Rzeczpospolitej” wyprawie „Śladami polskich badaczy Syberii”.

Wnuczka sztyletnika

Mój dziadek, Stanisław Wojciech Koperski, szedł piechotą w kajdanach. Był członkiem organizacji Sztyletników i Żandarmów Wieszających, uznawanej za niezwykle niebezpieczną – opowiada Izolda Nowosiołowa. 86-letnia kobieta, samodzielnie uprawia ogródek przy swoim domku letniskowym za Irkuckiem.

Trudno się dziwić, że więźnia uznano za terrorystę. Jego organizacja powołana została w czasie powstania styczniowego przez Komitet Centralny Narodowy, pełniący funkcję rządu, miała za zadanie chronić urzędników, ministrów oraz struktury sądowe, wojskowe i administracyjne powstania. Obowiązkiem jej członków było wykonywanie wyroków śmierci na szpiegach, zdrajcach oraz egzekwowanie wyroków orzeczonych przez powstańcze sądy. Innym zadaniem sztyletników było sianie terroru wśród urzędników carskich. Ich ofiarą padło blisko tysiąc osób.

– Kiedy dziadek przybył do Irkucka – opowiada wnuczka zesłańca – wylądował w celi jednoosobowej. Tam z chleba miękiszowego zaczął robić przepiękne rzeczy. Gdy strażnicy to zauważyli, natychmiast na niego donieśli. Że Polak gardzi rosyjskim chlebem, i zamiast jeść, dłubie jakieś figurki. Na pytanie naczelnika, dlaczego tak postępuje, odparł, że lepiej zrobić z chleba coś pięknego, niż go po prostu zjeść. Kiedy władze carskie zorientowały się, jak wielki ma talent, przez dwa lata chodził do domu generała-gubernatora brać udział w renowacji budynku – dodaje.

Dom stał na brzegu Angary. Dziś to siedziba Biblioteki Uniwersyteckiej. Po roku dziadek zdobył spore uznanie, więc do pracy mógł chodzić bez obstawy żandarma. A że formalnie przeniesiono go na wieś, do Usoli, mógł się spotykać z przyjacielem, też zesłańcem, Kiesiewiczem. Po jakimś ożenił się z Eleną, córką Kiesiewicza, kiedy dziewczyna skończyła 21 lat. Dziadek miał wtedy już 46 lat. – Od nich przez ich syna, mojego ojca, do mnie, już droga prosta… – mówi pani Izolda.

Zapytana, czy chciałaby osiąść w ojczyźnie przodków, kręci głową: – Byłam w Polsce kilka razy, odwiedzałam siostrę. Od ubiegłego roku mam kartę Polaka, mogłabym nawet jechać dalej, na zachód. Ale tu jest mój dom, nie chcę nigdzie emigrować.

Jej zdanie podziela 58-letni Siergiej Snarski. Brodaty, postawny mężczyzna zasiada za wielkim, zabytkowym biurkiem. Przez całe lata aktor teatralny, dziś – właściciel pierwszego w Irkucku antykwariatu. – Tu jest mój dom, tu się urodziłem. Ojciec pochodzi spod Nowosybirska, a moja babcia w ogóle nie mówiła po rosyjsku. Była rodowitą Polką – podkreśla. Szkołę aktorską ukończył w Krasnojarsku, potem przez 17 lat  pracował w teatrze. Kiedy przyszła pieriestrojka, nadeszły „trudne momenty” – jak je określa – niepewność, sztuka zeszła na dalszy plan. Świetni aktorzy rozjechali się. – A ja od dzieciństwa zajmowałem się kolekcjonerstwem, i zawsze mnie denerwowało, że w Irkucku nie ma porządnego antykwariatu. Postanowiłem więc go otworzyć – opowiada.

Gromadzi artefakty z całego świata. Zwykle skupuje je na miejscu, z ogłoszenia, ale bywa, że jedzie gdzieś na poszukiwania. Przywoził monety z Moskwy i Petersburga. Siergiej Snarski pokazuje rzadki banknot-pieczęć. Otwiera katalog i wskazuje identyczny. Wartość numizmatu opiewa na dwa miliony rubli. To wartość „ledwie” dwustu tysięcy złotych…

– Jest takie powiedzenie: starzy zbierają, dzieci chronią, a wnuki sprzedają. Taki krąg wciąż jest żywy. A my w tym kręgu funkcjonujemy, by szybciej mogli znaleźć nabywców. Sądzę, że to praca pożyteczna, bo w ten sposób chronimy zabytki – mówi. 

W czasach radzieckich antykwariaty były nielegalne. Antykwariusza w ZSRR znano tylko z zachodnich filmów kryminalnych. A stare rzeczy można było kupić na pchlim targu. Wnuk polskiego zesłańca zagospodarował tę lukę i dziś nie chciałby zmieniać ani swojego życia, ani przeszłości.

Stacja Dybowskiego

Do Kułtuku, uśpionej wsi położonej w połowie drogi z Irkucka do Ułan-Ude jedzie się blisko półtorej godziny. Z tym, że tym razem celem naszej podróży nie jest człowiek, a ślad, jaki po sobie pozostawił. Gdyby bowiem Benedykt Dybowski żył, obchodziłby 180. urodziny.

Po przyjeździe Dybowskiego w roku 1868 do Irkucka rozgorzała wśród badaczy dyskusja nad historią jeziora i zagadkowym wymieraniem ryby gołomianki. W Muzeum Towarzystwa Geograficznego nie było warunków do prac nad wyjaśnianiem tych zagadek. Naukowcy potrzebowali miejsca do badań terenowych. Zapadła więc decyzja o zorganizowaniu pierwszej polskiej „stacji naukowej” właśnie w Kułtuku, przy południowo-zachodnim brzegu Bajkału. Zespół badawczy stanowili Benedykt Dybowski, Wiktor Godlewski i Władysław Księżopolski.

Aby osiedlić się w Kułtuku, Dybowski i Godlewski zorganizowali pożyczkę od innego Polaka, doktora Łagowskiego. Józef Kalinowski – zesłaniec, częsty gość Dybowskiego, tak pisał w roku 1871 o Kułtuku: „Wieś sama licha i nędzna – ozdobiona cerkwią i domem pocztowym […]. Ludność Kułtuka mieszana, głównie już chrześcijanie, potomkowie przybyszów i rasy miejscowej Buriatów. W drodze z Irkucka do Kułtuka uderzyła mię dziwna wesołość tego ludu; nędza okropna, głód prawie ich morzy, a obok twarze śmiejące się i rozmowy pełne żartów, których nie rozumiałem. Alem widział skutki w ciągłym uśmiechu. Po zakłopotanych, znużonych i zgryźliwych postaciach miasta, gdzie dobrobyt i dostatek panują, dziwnie wyglądają ta wesołość i nietroskliwość o dzień jutrzejszy ludności nie mającej chleba powszedniego […]. Ludność wiejska czym jest zajęta, czym się karmi, jest jeszcze dla mnie zagadką. Chaty niezmiernie siemieniste, niektóre liczące po kilkanaście dzieci z jednego małżeństwa. Dziatwa gromadą się zbiera dla zabawy, przed nasze okna i dziwnie towarzysko i przyzwoicie się bawi. Wyścigi, skoki przez sztuczne przeszkody i inne gry […] bez żadnego dozoru starszych […]. Nałóg pijaństwa opanowuje tu znaczną część ludności wiejskiej i do nędzy ja przyprowadza. Kobiety są bardziej zapobiegliwe i nieraz wybiegami wyłudzą grosz od męża, żeby go na chleb dla zgłodniałej dziatwy użyć.”

Dziś po stacji badawczej nie ma śladu. Pierwsza spłonęła, a drugą, odbudowaną, czas potraktował niełaskawie. Przegniłe deski zapadniętego domu po prostu wyrzucono – i tyle. Jednak w muzeum, które z wielkim entuzjazmem prowadzi w miejscowej szkole nauczyciel biologii Paweł Gonczarow, udało się nam obejrzeć pamiątki po Dybowskim. Własnoręcznie wykonane plecaki, harpuny na fokę i lampy znaleziono w miejscu, gdzie niegdyś stał dom wypełniony gwarem długich naukowych dysput, mężczyzna pokazywał z wielkim pietyzmem.

Pomnik dla badacza

Kiedy Benedykt Dybowski został ułaskawiony w roku 1877, wrócił do Warszawy. W kraju wytrzymał niespełna rok i dziesięć miesięcy, później wyjechał przez Petersburg, Moskwę, Tomsk, Irkuck i Władywostok – na Kamczatkę. Po drodze zebrał bogaty materiał lingwistyczny i antropologiczny dotyczący Ajnów na Sachalinie. W latach 1879–1883 dobrowolnie przebywał na Kamczatce, gdzie w ramach rządowego kontraktu pracował m.in. jako lekarz chorych na trąd i syfilis.

– O Dybowskim usłyszałam w 1976 roku w Moskiewskim Uniwersytecie im. Łomonosowa, gdzie studiowałam esperanto – opowiada nam Wiktoria Pietraszewa, kandydat nauk filozoficznych, rodowita mieszkanka tego regionu. Spotykamy ją w Pietropawłowsku w stolicy Kamczatki. Z jej niewielkiego domu położonego na wzgórzu rozpościera się przepiękny widok na Zatokę Awaczyńską tonącą w słonecznej poświacie. – W Moskwie spotkałam dziewczynę z Krakowa, Katarzynę Tarżynską. Gdy dowiedziała się, że pochodzę z Kamczatki, powiedziała, że w krakowskim muzeum jest duża kolekcja pamiątek po Benedykcie Dybowskim. A ja nie miałam pojęcia, kto to taki! Ale obudziła się we mnie ciekawość nad działalnością tego człowieka. Potem przysłano mi trzy słowniki kamczadalskie i jeden itelmeński opracowane przez Dybowskiego. Wiązało się to z moimi naukowymi zainteresowaniami, zajmuję się bowiem losami narodów wschodu – i nagle dostałam do ręki rzetelnie opracowane słowniki dwóch wiodących nacji tego regionu – mówi.

Okolice Pietropawłowska to bezkresne przestrzenie, gdzie niedźwiedzie są bardziej u siebie, niż ludzie. Dolina Gejzerów, niezmierzone połacie tajgi, potężne wulkany, rysujące się za Zatoką Awaczyńską, okno na ocean – to wszystko wpłynęło też na kształt miasta. Osada założona w połowie XVIII wieku przez rosyjskiego podróżnika Vitusa Beringa liczy dziś blisko dwieście tysięcy mieszkańców. W ciągu ostatnich lat co roku ubywa ich jednak po kilka tysięcy, co odzwierciedla powszechną tendencję Syberii i rosyjskiego Dalekiego Wschodu do wyludniania się. Młodzi uciekają, choć rzadko poza granice rosyjskie. Europejska część kraju najczęściej ich satysfakcjonuje.

Na brak miejsca nie narzeka tu chyba nikt. Szerokie ulice, wielkie odległości między gmachami, nawet przystanek autobusowy zajmuje plac o powierzchni sześćdziesięciu metrów kwadratowych. Na wprost portu plac Lenina, na terenie którego wódz rewolucji z wielkiego pomnika spogląda nieco z góry na świętych Piotra i Pawła, dzierżących krzyż prawosławny…

Kiedy przed 140  laty Benedykt Dybowski przybył tu w ramach kontraktu rządowego, Pietropawłowsk był osadą, w której nie istniała profesjonalna opieka medyczna. Do miasta nie prowadziły żadne drogi. Dybowski zaczął pracę u podstaw, ucząc higieny, lecząc, ale i prowadząc badania przyrodnicze. Dziś szpitale wprawdzie już są, ale dróg do miasta – wciąż nie ma. To drugie co do liczby mieszkańców miasto świata (po peruwiańskim Iquitos), do którego nie da się dojechać drogą lądową.

– Byłoby naprawdę dostojnie postawić Benedyktowi Dybowskiemu pomnik, ponieważ odcisnął  kolosalne ślady na Kamczatce. Jako lekarz, naukowiec, działacz społeczny i gospodarczy. Bardzo pomógł tubylcom – chwali naszego rodaka Wiktoria Pietraszewa.

 

Krzysztof Petek

Tekst ukazał się w tygodniku „PlusMinus”.

Partnerem wyprawy Jacka Pałkiewicza „Śladami polskich badaczy Syberii” jest Narodowe Centrum Kultury.