Z oglądania wszelkiego rodzaju gali czerpię rodzaj perwersyjnej przyjemności. Idiota okazuje się w takich przypadkach człowiekiem doskonale odnajdującym się w sytuacji, człowiek inteligentny niepewnym siebie kretynem. Licząc na podobną satysfakcję i tym razem zasiadłam przed swoim, niestety nie plazmowym, telewizorem.
Jak to na galach najpierw kamera przejechała raz i drugi po publice, łakomie dałam jej prowadzić mój wzrok. Kto miał być, był. Póki co scenariusz przebiegał zgodnie z moimi oczekiwaniami. W sumie jak każdy normalny człowiek nie lubię, kiedy mnie czymś zaskakiwać. Moje poczucie satysfakcji wzmogło to, że jak na galę w Polsce przystało prowadziła ją Grażyna Torbicka. Było dobrze. Nawet bardzo dobrze.
W pewnym momencie coś jednak przestało się zgadzać. Miało być ciepło, sympatycznie, bukiety kwiatów były ślicznie różowe. Pierwsi nagrodzeni pojawili się na scenie. Na dobrą sprawę powinni byli w tym momencie manifestacyjnie opuścić galę, jeśli już w ogóle się pojawili, powiedzieć, że nie chcą, dziękują, ale nie. Przyjęli, przyjmując zakpili. Odrzucając radykalny gest nieprzyjęcia, radykalnie przyjęli. Przyjmując słów kilka o fatalnej kondycji finansowania kultury w Polsce powiedzieli. Do krytyki za chwilę dołączył Wojciech Bąkowski. Otrzymał on Paszport w dziedzinie sztuk wizualnych. Powiedział rzecz równie ważną jak duet Strzępka/Demirski. Oni o pieniądzach i sferze publicznej, on o infantylizacji kultury. Oglądając galę, słuchając niektórych nagrodzonych miałam wrażenie, że dzieje się coś fajnego. Kultura podnosiła łeb. Bąkowski z lekką kpiną odniósł się do szansy poznania prezesa Samsunga, Macio Moretti z ironią mrugnął okiem do prezydenta. Może nazbyt optymistycznie podchodzę do zagadnienia. Ale po gali na Wawelu, to była jednak pewna odmiana.
Trochę zastanawia mnie kategoria „kreator kultury”, która, jak się okazało, jest nad wyraz pojemna. Jestem sobie w stanie nawet wyobrazić, że Tadeusz Różewicz stanowi w polskiej kulturze zjawisko osobne i o wyjątkowej wartości. Nie piszę wbrew poecie, koncepcja mnie po prostu intryguje.
Ogólnie laureaci mi się podobają. Boję się czegoś innego. Tuż po rozdaniu Paszportów na stronie gazeta.pl pojawił się tekst Romana Pawłowskiego, w którym autor zwracał uwagę na to, że wygrała prowincja, że sukces odniosły narracje Polski wykluczonej i prowincjonalnej, Polski biednej i codziennej. Zastanawiam się, na ile rozumiemy to, co zostało nagrodzone. Czy docenione zostało nowatorstwo, oryginalność artystyczna? Czy może, nagradzając wałbrzyski duet teatralny, film Pawła Sali, kapituła Paszportów wieszczy powrót do mainstreamu sztuki społecznie i politycznie zaangażowanej?