Przestrzenie sąsiedzkie kultury

Date of publication: 10.06.2011
Średni czas czytania 22 minutes
print
Z Martą Białek-Graczyk – prezeską Towarzystwa Inicjatyw Twórczych ę, animatorką kultury rozmawia socjolożka – Agata Nowotny

Często razem pracujemy i zaczynamy warsztaty od pytania o idealny dom kultury. A dla Ciebie – idealny dom kultury to…

Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, to przede wszystkim dom kultury jest dobrem wspólnym całej społeczności. To miejsce, które należy do mieszkańców okolicy. Jak już samo pojęcie wskazuje – jest to miejsce wspólne i dobre. Wspólne to znaczy, że mogą się tam spotkać różni ludzie, z różnych grup – czasem bardzo odległych. Młodzi ze starymi, bogaci i mniej bogaci, ci, którym się wiedzie lepiej i gorzej. A to, że jest to miejsce dobre, to znaczy, że czujemy się tam dobrze, bezpiecznie, że jest to miejsce, w którym nikt nas nie ocenia. Jest trochę takim domem, przyjazną przestrzenią.

Ostatnio, jak prowadziłam warsztat w jednym z domów kultury, usłyszałam ciekawą rzecz. Uczestniczka powiedziała, że dom kultury daje poczucie swojskości, poczucie bycia u siebie i że to jest ważne, bo przekłada się później na wszystkie inne relacje. Jeśli poznam kogoś w domu kultury, to potem, gdy spotkam go w sklepie, to już się przywitam i zagadam…

Tak, dokładnie – dom kultury ma potencjał więziotwórczy. Tam się zawiązują więzi, powstają relacje, w których ludzie się zakorzeniają. Więzi, które się zawiązują w domu kultury istnieją poza jego murami. Dobry dom kultury to jest dom promieniujący i sieciujący, taki, który ma umiejętność łączenia różnych ludzi, ale też dostrzegania ich potencjałów. Może to polegać na łączeniu różnych osób – zapomnianego artysty czy rzemieślnika z grupą młodych, którym brakuje warsztatu.

 

Czyli dom kultury powinien uprawiać networking?

Tak, zdecydowanie, bo w ten sposób buduje swój kapitał. Z tego wynikają kolejne działania i kolejne możliwości. Sieciowanie to wielka rola domu kultury.

 

Mam wrażenie, że mówimy o domach kultury bardziej jak o domach właśnie lub jak o własnym podwórku, w naszej rozmowie, więcej jest sąsiedztwa, przestrzeni publicznej, społeczności lokalnej… Ale często, jak się mówi o kulturze, to pojawia się problem oceniania, klasyfikowania. Kultura najczęściej polega na kategoryzacjach – co kulturą jest, a co nie, co do niej zaliczyć, a co nie? Jaka wizja kultury stoi za twoim rozumieniem domu kultury?

Dom kultury to przestrzeń twórczości, ale twórczości rozumianej jako zdolność każdego z nas do bycia kreatywnym, do interpretowania rzeczywistości na swój sposób. Takie rozumienie nie ogranicza się do zdolności artystycznych, ocenianych w formalnych kategoriach. Są domy kultury nastawione na kształtowanie umiejętności artystycznych, na wspieranie talentów, takie kuźnie talentów. Mi bliższa jest inna wizja – dom kultury stymulujący i wspierający twórczość, która jest cechą każdego z nas.

 

Dlaczego to jest ważne?

Bo w Polsce jest mało takich miejsc. W ogóle mało jest przestrzeni publicznych w Polsce.W zasadzie są trzy rodzaje. Szkoła, ale ona jest często opresyjna. Kościół czy parafia, ale one wiążą się ze sferą religii, czyli nie każdy może czuć się tam równie swobodnie. I wreszcie – przestrzenie komercyjne, nastawione na konsumpcję, gdzie kryterium wejścia i uczestnictwa są pieniądze.

No i są jeszcze urzędy, gdzie przychodzi się w określonym celu i które są miejscami pracy.

Natomiast brakuje przestrzeni wychodzących poza te podziały i które nie zmuszałyby do takiego przypisywania się: jestem wierzący czy nie, jestem konsumentem czy nie; i w której moglibyśmy spotkać się z innymi poza tymi wszystkimi podziałami.

Dlatego uważam, że powinniśmy wykorzystać to, co już mamy, czyli te budynki i instytucje, które w przeszło trzech tysiącach miejsc w Polsce już są.

 

No właśnie, to przejdźmy od wizji do rzeczywistości. Od wielu lat prowadzisz różne projekty w wielu miejscach w Polsce. Znasz różne domy kultury. Czym według Ciebie one są? Jakie role w Polsce odgrywają?

Myślę, że trzeba na to patrzeć z różnych poziomów.

Na poziomie potocznej świadomości to nie są najlepsze skojarzenia. Na hasło „dom kultury” ludzie często reagują niechęcią – kojarzy im się z reliktem PRL-u, z miejscem, które nie było neutralne, ale które było narzędziem do urabiania ludzi dopasowując ich do systemu. Część osób ma złe wspomnienia z dzieciństwa.

Ale jeśli mamy się zastanawiać czym one są w Polsce, to pamiętajmy, że domy kultury mają wspaniałe tradycje sięgające międzywojnia. Część ludzi pewnie nawet o tym, nie wie i nie myśli. To były wszystkie te domy ludowe i domy społeczne, miejsca tworzone przez lokalna społeczność, tworzone oddolnie, zgodnie z faktyczną potrzebą. Jeśli nie było potrzeby ani mobilizacji społeczności, one nie powstawały.

 

Pozwolisz, że się wtrącę, ale ostatnio podczas Nocy Muzeów odwiedziłam Muzeum Spółdzielczości w Warszawie, o którym mało kto wie. Miałam takie samo wrażenie, że ruch spółdzielczy ma wspaniałe i autentyczne korzenie, ale mało kto o tym wie – nie uczy się tego w szkołach, nie mówi ani na historii, ani na WOS-ie, a hasło Społem kojarzy się dzisiaj tylko z siecią sklepów z trochę kiczowatym asortymentem gospodarstwa domowego.

No właśnie, to podobna sytuacja.

Jak dzisiaj patrzę na domy kultury, to one pełnią bardzo różne funkcje w różnych miejscach. Począwszy od maleńkich domów kultury na wsiach, przez małomiasteczkowe, do wielkich przedsiębiorstw kulturalnych. Są i kuźnie talentów, o których już wspominałam (część z nich bardzo dobrze działa), są modele bliższe roli społecznej, a są i takie, które działają w zasadzie, jak szkoły i idą w stronę edukacji. W dodatku przez lata nie było między nimi ani współpracy, ani wymiany, więc działają osobno, oddzielnie i realizują bardzo różne modele. Trudno sprowadzić to do jakiegoś ogólnego podsumowania.

Pojawiają się też nowi aktorzy na scenie – instytucje niezależne, pozarządowe prowadzące taką działalność. Bo czym jest dom kultury? Przecież to nie musi być jednostka samorządu terytorialnego. Np. nasze towarzystwo prowadzi taki niezależny dom kultury.

 

Oprócz tego, że są różne modele działania, są także różne okolice, miejsca, w których te domy kultury działają. Są miasta i wsie… czy według Ciebie to jest duża różnica? Czy dom kultury miejski różni się diametralnie od wiejskiego?

Z jednej strony różnią się wieloma rzeczami, ale z drugiej strony wychodzę z założenia, że każdy dom kultury ma być umiejscowiony lokalnie, ma przede wszystkim działać na rzecz lokalnej społeczności. W ten sposób nawet, jeśli jest to dom kultury w dużym mieście, to działa w danej dzielnicy czy na danym osiedlu – bardzo podobnie, jak wiejski, na rzecz najbliższych sąsiadów.

 

Czyli pytanie o to gdzie one są bardziej potrzebne, na wsiach czy w miastach, nie ma sensu?

Nie ma reguł. Widziałam już i wielkie domy kultury stojące w szczerym polu i mały, hodujący kozy w centrum dzielnicy wielkiego miasta. Pytanie raczej jak one mają funkcjonować, jaka zasada reguluje ich działanie. Czasem powinny być wyeksponowane, a czasem lepiej, że są ukryte i trzeba je znaleźć.

 

I znów wracamy do modelu przestrzeni publicznej, otoczenia i najbliższego sąsiedztwa… O sąsiedztwie dużo się ostatnio zaczyna pisać i mówić. Kilka tekstów na portalu KSL było temu poświęconych. W tej chwili w Warszawie trwa festiwal Sąsiedzi 2.0, w którym Towarzystwo ę bierze z resztą udział. Jak Ty rozumiesz sąsiedztwo? Co to znaczy dobre sąsiedztwo?

To jest myślenie o swojej najbliższej okolicy, postrzeganie jej jako cześć siebie, własnej tożsamości. Za tym idzie też sposób korzystania z tego, co lokalnie dostępne, np. robienie zakupów w okolicy, chodzenie do najbliższej kawiarni, ale też dawanie czegoś od siebie. To się może odbywać na rożnych poziomach – przez bierne uczestnictwo, aż po aktywne angażowanie się w lokalne działania, lokalne ruchy, w działania wspólnot.

Sąsiedztwo można odczuwać i realizować na wiele różnych sposobów.

 

Pamiętam ciekawą dyskusją, którą mieliśmy kiedyś w Instytucie Socjologii, podczas której rozmawialiśmy o tym, że w Polsce często brakuje skryptów zachowań w sferze publiczno-prywatnej. Wiemy jak zachować się w urzędzie, bo regulują to formalne zasady, ale jak znika wymóg formalny, to trochę głupiejemy. Zrozumiałam to, jak wprowadziłam się do nowego mieszkania i musiałam jakoś poznać sąsiadów… Tylko na amerykańskich filmach ludzie pieką muffinki i idą z pełnym koszem przedstawić się sąsiadom…

My tu na Mokotowskiej właśnie to zrobiliśmy! Co prawda nie piekliśmy sami, ale kupiliśmy małe pączki i przeszliśmy się po sąsiadach wzbudzając absolutną sensację i zadziwienie. To było bardzo pozytywne i spotkaliśmy się z miłym przyjęciem. Zakorzenienie się w tej okolicy było od początku założeniem naszej organizacji. Mamy różnych sąsiadów – mieszkania prywatne i firmy, biura, studia artystyczne. Ludzie bardzo chętnie przyjęli naszą propozycję. Od tej pory zaczęliśmy robić wieczorki dla sąsiadów. Na początku przychodziło niewiele osób, ale potem coraz więcej. Teraz mamy grono osób, które zawsze uczestniczą w naszych wydarzeniach, jak robimy coś na podwórku. Tak się buduje więź. Rozmawiamy ze sobą na klatce i pozdrawiamy. Oni wiedzą kim jesteśmy, bo się przedstawiliśmy. Wiedzą, że to co robimy jest też dla nich.

 

I czują się bardziej u siebie…

Tak, mam nadzieję, że tak. Jak na wiosnę sadzimy kwiatki w donicach na podwórzu, to sąsiadki rozpisują grafik podlewania. Któregoś dnia mnie zadziwiły, bo z naszych ulotek wycięły logo i ozdobiły nim donice. To była całkowicie ich własna inicjatywa, żeby tak upiększyć podwórko.

 

To mi przypomina historię mojej znajomej, która w latach 80. mieszkała w bloku na Ursynowie. Wraz z sąsiadami postanowili zadbać o trawnik i ogródek przed wejściem, ale ponieważ nie wszyscy się rwali do prac ogrodniczych, postanowili nie dzielić się równo pracą, ale podzielić według tego co kto może dać – jedni dali swoją pracę przy sadzeniu, inni podlewali, a jeszcze inni pojechali do sklepu i za składkową kwotę kupili sadzonki. To jest bliska mi idea sąsiedztwa, która nie zakłada terroru uczestnictwa, ale daje swobodę decydowania gdzie i na ile się chcesz włączyć. W dodatku efekt jest doskonały, bo każdy czuje, że to po trosze jego, a o to przecież chodzi w przestrzeni publicznej – że nie jest ona niczyja, tylko właśnie wspólna.

Myślę, że taka sytuacja swobody i nieoczekiwania jest bardzo dobra. Jak zaczynaliśmy działania na własnym podwórku, mieliśmy oczywiście mnóstwo bardzo kreatywnych pomysłów co zaproponować sąsiadom i co im zapewnić, ale bardzo szybko zrezygnowaliśmy z narzucania im tych błyskotliwych rozwiązań, żeby mogli sami zrobić ze sobą co chcą. W efekcie formuła jest bardzo miękka i można wręcz powiedzieć, że nic szczególnego się nie dzieje. Można przyjść, usiąść, porozmawiać. W tle leci jakaś muzyka, ktoś przynosi jakieś zdjęcia.

 

Czyli kultura przekłada się na dobre sąsiedztwo?

Tak, ale to można rozumieć bardzo luźno. Ważne, żeby wyważyć proporcje między jakąś propozycją, ramą, a swobodą i nieplanowaniem. Przypomniała mi się akcja z zeszłego roku, którą robiły dwie nasze animatorki Ewa Majdecka i Olga Mickiewicz „Marsz na trawę”. Chodziło o to, żeby móc siedzieć na trawie w Ogrodzie Krasińskich. Dziewczyny długo starały się o pozwolenie na siedzenie na trawie, ale wyglądało na to, że go nie dostaną. Dosłownie dwa tygodnie przed planowanym terminem zaczęcia, dostały telefon z urzędu, że na wszystko mają zgodę, bo weszło nowe prawo, które pozwala na siadanie na trawnikach. Cała akcja była bardzo luźna – można było wziąć udział w warsztatach, ale można było też przyjść i usiąść na leżakach. I tyle – na tym polegało uczestnictwo.

 

No właśnie – wszyscy teraz mówią o uczestnictwie i partycypacji. To takie modne terminy. Nawet nasz projekt, kontynuacja ZOOMu na domy kultury realizujemy w ramach grantu Fundacji im. Stefana Batorego pod hasłem partycypacje. Jak się ma partycypacja do kultury?

Za tym kryje się założenie, że instytucje kultury są wspólne. A skoro tak, to o tym jak one wyglądają powinniśmy decydować razem. Ta wspólność powinna się jakoś objawiać, przede wszystkim we współdecydowaniu o programie kierunkach rozwoju, priorytetach. To się musi odbywać przy współudziale różnych zainteresowanych osób. Trzeba szukać form i narzędzi takich mechanizmów współdecydowania. W projekcie, w którym razem pracujemy teraz, przecież właśnie to robimy – eksperymentujemy z partycypacyjnymi mechanizmami tworzenia strategii rozwoju domu kultury. To jest próba uczynienia domu kultury faktycznie dobrem wspólnym, próba włączenia w decyzje innych podmiotów.

Ostatnio na jednej z sesji Kongresu Obywateli Kultury padło pytanie czyje są instytucje kultury i odpowiedzi były rozmaite. Byli tacy dyrektorzy, którzy jasno mówili, że instytucja jest ich, bo to oni mają wizję. I dobrze, że mają wizję, ale możliwości jest więcej.

 

No właśnie niektórzy powiedzą: „instytucja jest moja”, a kultura? Czyja jest kultura?

(śmiech) Wszystkich. Każdego. Zdecydowanie najbliższe jest mi antropologiczne rozumienie kultury, bardzo szerokie, które może znaleźć odzwierciedlenie w takich miejscach, jak domy kultury właśnie.

 

Jasne, ale jednocześnie łatwo w tym miejscu wpaść w banał. Widzimy to często, jak przychodzimy do domu kultury i pytamy dla kogo oni są, to zawsze nam odpowiedzą, że dla wszystkich i dla każdego. Dopiero potem, jak sobie tam posiedzimy i poobserwujemy, to dostrzegamy, że to nie jest prawda i że są grupy wyłączone, które tam z różnych względów nie przychodzą. Jest wieli rozdźwięk między deklaracją, a rzeczywistością.

Dzieje się tak, ponieważ domy kultury na poziomie deklaracji utrzymują, że są dla wszystkich, ale de facto rzadko wysyłają czytelny i jasny komunikat do społeczności, do sąsiadów, na zewnątrz, że są dostępne, że możesz przyjść i współtworzyć to miejsce, że ono jest dla ciebie. Pokazują to nasze badania.

Z drugiej strony domy kultury zakorzenione są w swoich środowiskach i muszą jakoś na tę specyfikę odpowiadać. Jeśli jesteśmy w tradycyjnej, willowej dzielnicy, będziemy inaczej działać, niż jeśli znajdujemy się w dzielnicy młodych rodzin z dziećmi czy na robotniczym osiedlu. Domom kultury brakuje często narzędzi, żeby lepiej zrozumieć specyfikę swojego otoczenia. Mają oczywiście wiedzę praktyczną, sporo intuicji, ale nie mają narzędzi systematycznej pracy, nie potrafią diagnozować społeczności lokalnej. A program musi wyrastać ze specyfiki miejsca, w którym dom kultury działa. Z tego powinny wynikać priorytety, ale też możliwość uczestnictwa tych, którzy są w mniejszości. I znów wracamy do różnych poziomów uczestnictwa. Dobry dom kultury powinien zadbać o to, żeby różni mieszkańcy na różny sposób mogli się włączać w działania.

 

No właśnie – dobrze, że do tego ciągle wracamy, bo wydaje mi się to kluczowe w dobrze pojętej partycypacji. Mam wrażenie, że przeżyliśmy, a nawet przeżywamy nadal boom partycypacyjny, w którym łatwo dojść do absurdu i przekonania, że każdy musi partycypować. Tymczasem to nieprawda, czasem, jak sama mówiłaś wystarczy przyjść i usiąść na trawie i to też jest uczestnictwo.

Tak. To ma też potencjał. Niejednokrotnie widziałam to w wielu naszych projektach. Ludzie przychodzą, siadają, coś w nich kiełkuje i dopiero potem się dołączają albo robią jakieś swoje rzeczy. Kiedy robimy warsztaty filmowe, fotograficzne itd. zawsze jest grupa dzieciaków, które w tym biorą udział i takie, które się kręcą wokół. Trzeba pozwalać im kręcić się wokół. Wydaje mi się, że nasza praca to w dużej mierze tworzenie dobrego klimatu i komunikowania otwartości. Któregoś dnia pewnie włączą się w działania.