Settings and search
Państwo niezbyt opiekuńcze
W debatach wokół reform polskiej kultury instytucjonalnej na pierwszy plan wybijają się kwestie organizacyjno-programowe. Znacznie mniej miejsca w rozmowach o przyszłości polskiej kultury poświęca się odbiorcy. Ekonomista określiłby to „orientacją podażową”. Czy temat kształtowania potrzeb na dobra kultury, wybiegający poza edukację szkolną, ma szansę przebić się do debaty publicznej?
Trzej frankofoni: Luc Champarnaud, Victor Ginsburgh i Philippe Michel przeprowadzili w 2008 analizę wpływu edukacji kulturalnej na publiczne finansowanie kultury instytucjonalnej. Punktem wyjścia w ich badaniu było założenie, że działania edukacyjne mogą obniżać wysokość subsydiów konieczną do utrzymywania instytucji. Skoro, zakładali badacze, kształcenie kompetencji kulturalnych w młodym wieku przekłada się na większą konsumpcję usług kulturalnych w wieku dojrzałym, to można sądzić, że taki sposób kształtowania popytu pozwoli znacznie wyeliminować dotacje publiczne.
Gdyby ta obiecująco brzmiąca hipoteza okazała się słuszna, a decydentom wystarczyło odwagi, aby płynące z niej wnioski wprowadzić w życie, bylibyśmy świadkami rewolucji w publicznym finansowaniu kultury. Wyniki badań okazały się jednak dla badaczy rozczarowujące. Do osiągnięcia „optymalnego poziom konsumpcji dóbr kultury” niezbędna jest zarówno edukacja, jak i „dopłata do widza” pod postacią dotacji publicznych. Ponadto, zauważają ekonomiści, czynnikiem warunkującym uczestnictwo w kulturze jest aktywność kulturalna rodziców. Racjonalnym i efektywnym (co dla ekonomisty najważniejsze) byłoby więc subsydiowanie partycypacji kulturalnej nie tylko dzieci i młodzieży, ale i dorosłych obywateli.
Tymczasem nie dysponujemy wieloma przykładami udanych przedsięwzięć w zakresie rozbudzania kulturalnych i estetycznych potrzeb dorosłych. Nie mam tu na myśli rozwijającej się coraz prężniej dziedziny audience development, która stereotypowo rozumianą edukację za pomocą muzealnych ulotek i wykładów zastępuje coraz częściej pomysłowymi, ale jednak dość infantylnymi próbami włączania publiczności w „proces twórczy”. Nawet jeśli działania te przynoszą pozytywne skutki, sfera ta i tak pozostaje dla większości prowincjonalnych instytucji niedostępna. Chodzi mi raczej o koncepcje systemowe – jeśli nie gotowe rozwiązania, to choćby sposoby myślenia, które ustawiałyby państwo nie tylko w roli regulatora podaży, ale również popytu.
Zachęta zamiast przymusu
Rola państwa w kulturze jest ograniczana do kwestii związanych z finansowaniem i administrowaniem. Mało mówi się o polityce kulturalnej jako filozofii moralnej, u której podstaw stoi zamysł poprawy jakości życia jednostki. Tego rodzaju zamysł każdy liberał z krwi i kości nazwałby paternalizmem. Czy jednak paternalizm z założenia musi być zjawiskiem negatywnym i prowadzić do narzucania swojej woli innym?
Wcale nienowa, a wciąż nieprzetłumaczona na polski książka Amerykanów Richarda Thalera i Cassa Sustaina „Nudge. Improving decisions about health, weath and happiness” („Impuls. Usprawnianie decyzji dotyczących zdrowia, bogactwa i szczęścia”) to lektura ekonomiczna w wersji pop, czyli nie tylko lekkostrawna dla nieekonomistów, ale również zgrabnie opakowana, opatrzona chwytliwym logo i cytatami z owacyjnych recenzji Guardiana i Sunday Times. Jednocześnie, to poważna propozycja nowego spojrzenia na interwencjonizm państwa. Punktem wyjścia, według autorów, jest próba nieopowiadania się ani za lewą, ani za prawą stroną sceny politycznej. Dość trudno w to wierzyć, nie tylko przez wzgląd na obcy republikańskiej wizji polityki temat wywodu, ale również dość ewidentnie podkreślaną przez obu ekonomistów współpracę Cassa Susteina z Barackiem Obamą.
Książka jest manifestem nowej wersji paternalizmu, tzw. „paternalizmu liberatariańskiego”. Thaler i Sustein dowodzą, że ta brzmiąca jak oksymoron koncepcja wcale nie musi być wewnętrznie sprzeczna, paternalizm zaś nie musi być przymusem, może być zachętą. Autorzy wierzą w niezależność jednostki, ale nie w jej niemylność – człowiek ulega emocjom i popełnia błędy, daleko mu więc do wyidealizowanej istoty ekonomicznej, za jaką uważają ją neoliberałowie. Jednostka sama podejmuje decyzje, a jednak paternaliści libertariańscy pomagają jej wybrać lepszą drogę. Mówią tak: „nie chcemy decydować za Ciebie, ale będziemy tak projektować rzeczywistość, aby stworzyć Ci lepsze warunki do podejmowania decyzji.”. Troskliwi planerzy mówią dalej: „poprzez umiejętne kreowanie architektury wyborów [ang. choice architecture] będziemy dawać Ci impulsy do zachowań maksymalizujących Twój dobrostan, np. będziemy wymagać, by w kantynach szkolnych zdrowe produkty, a nie słodycze, były umieszczane w zasięgu wzroku, w sklepach zaś przy kasach batony i gumę do żucia zastąpimy produktami ekologicznymi.” Książka Thalera i Susteina ofituje w tego rodzaju przykłady.
Wolność pozytywna
Koncepcja opiekuna-eksperta, który dopuszcza się interwencji zewnętrznej w imię dobra jednostki nie jest oryginalna. Pisał o niej już przynajmniej trzy dekady wcześniej Amartya Sen, indyjski ekonomista i laureat Nagrody Nobla za badania nad nierównościami. Sen uważał, że paternalizm nie tylko nie jest sprzeczny z wolnością, ale wynika z wolności pozytywnej, „wolności do” (m.in. rozwoju własnej osobowości, którą ma umożliwiać pomoc państwa), przeciwstawianej wolności negatywnej, „wolności od” (przymusu, kurateli państwa, ingerencji zewnętrznej). Według Sena, człowiek osiąga dobrobyt nie tylko dzięki indywidualnym wyborom, ale również dzięki decyzjom podejmowanym za niego w najlepszej wierze przez ludzi o większych kompetencjach i wiedzy. Noblista nazywał to alternatywnym wyborem (ang. counterfactual choice), czyli takim, który agent sam by podjął, gdyby posiadał wiedzę i kompetencje eksperta. Sen podaje przykład: „Jeśli autor oddaje napisaną przez siebie książkę edytorowi powinien zakładać, że podjęte przez edytora zmiany będą zgodne ze zmianami, które on sam by wprowadził. W wyniku tych zmian praca byłyby więc lepsza, niż przed ich dokonaniem.”
Thaler i Sustein nie byli więc do końca autorami koncepcji „paternalizmu libertariańskiego”, czyli tej wersji paternalizmu, która nie wchodzi w konflikt z podstawowymi wartościami demokracji liberalnej: wolnością, indywidualizmem i pluralizmem światopoglądowym. A jednak poprzez liczne odniesienia do praktyki, udało im się stworzyć gotową propozycję polityczną, która pozwalałaby na ingerencję wobec jednostki bez stosowania przymusu.
Projektowanie wyborów kulturalnych
Czy koncepcja „paternalizmu libertariańskiego” (lub bardziej strawnego w warunkach europejskich „paterializmu liberalnego”) mogłaby stać się użyteczna dla polityki kulturalnej? Można wyobrazić sobie sytuację, w której sieciowe księgarnie zamiast Pięćdziesięciu twarzy Greya lub poradników kulinarnych eksponują na centralnych regałach ambitną literaturę, a pracownicy korporacji w ramach prezentów gwiazdkowych otrzymują bilety do teatru. W żadnym z tych przypadków nie mówimy jednak o polityce publicznej, bo architektem jest sektor prywatny, nie państwo.
Ale można również wyobrazić sobie coś dużo bardziej postępowego, jak choćby system bonów na kulturę. Przykładu dostarcza nam Wielka Brytania, gdzie w latach 1986-1992 Sir Alan T. Peacock ekonomista i członek brytyjskiej i szkockiej Arts Coucil testował system tzw. bonów na uczestnictwo w sztuce. Obywatele otrzymywali od władz publicznych bony, które mogli wymieniać na wstępy do licencjonowanych instytucji kultury. Główną zaletą systemu, według Peacocka, była bardziej obywatelska dystrybucja dotacji publicznych. To obywatele, poprzez wydatkowanie bonów w wybranych przez siebie instytucjach, decydowali o przyznawaniu części dotacji publicznej konkretnym podmiotom (instytucje spieniężały zarobione bony w Arts Council). W kontekście naszych rozważań ważniejsze jest jednak to, że system stanowił niewątpliwą zachętę dla obywateli do uczestnictwa w kulturze. Z własnego doświadczenia wiemy, jakie to miłe uczucie spożytkować darmowy bony.
System bonów Peacocka upadł, bo sprzeciwiło mu się środowisko artystyczne. Dziś zagadnienie to funkcjonuje już właściwie jedynie w kategoriach ciekawostki. Tworzenia „zachęt” do uczestnictwa w kulturze ograniczono do kwestii „udostępniania kultury”. Szkoda, bo poszukiwanie nowych rozwiązań stwarzałoby nie tylko możliwości praktyczne, ale inicjowało nowy wymiar dyskusji o polityce kulturalnej jako filozofii, a nie tylko sposobie administrowania.
dr Kamila Lewandowska