Narodziny klasy kreatywnej z ducha kontrkultury

Date of publication: 18.02.2011
Średni czas czytania 21 minutes
print
Po ukazaniu się polskiego przekładu głośnej pracy Floridy nadeszła pora, żeby przestać traktować jego diagnozy i recepty jak zaklęcia i zastanowić się nad ich rzeczywistym znaczeniem i ewentualnymi konsekwencjami – pisze Paweł Marczewski


Niektóre idee Richarda Floridy zrobiły w Polsce karierę, w szczególności wśród animatorów kultury, na długo zanim polskie wydanie Narodzin klasy kreatywnej ukazało się nakładem Narodowego Centrum Kultury. Podczas dyskusji panelowych, warsztatów i konferencji poświęconych przyszłości dzielnic, regionów i miast przerzucano się pojęciami klasy kreatywnej, klastrów kreatywnych, wspólnoty kreatywnych i gospodarki opartej na kreatywności. Często odnosiłem wrażenie, że powtarza się je trochę jak zaklęcia, dzięki którym otworzą się wrota do skarbca lokalnego budżetu i włazy do twardogłowej mentalności lokalnych decydentów od kultury.
Zaklęcia mają to do siebie, że powtarza się je w sposób rytualny, rzadko kiedy zastanawiając nad ich treścią i efektami ubocznymi, które mogą wywołać, jeśli okażą się skuteczne. Po ukazaniu się polskiego przekładu głośnej pracy Floridy nadeszła pora, żeby przestać traktować jego diagnozy i recepty jak zaklęcia i zastanowić się nad ich rzeczywistym znaczeniem i ewentualnymi konsekwencjami.

Nowa teoria postępu?

Pojęcie klasy kreatywnej wydaje się być dość specjalistycznym określeniem z dziedziny geografii społecznej, opisującym zróżnicowaną grupę artystów, specjalistów, menedżerów tworzących nowe idee, sposoby zarządzania, technologie i regulacje prawne, zamieszkujących dzielnice i miasta, które oferują im dobrą infrastrukturę oraz otwartą, wielokulturową i przyjazną mniejszościom seksualnym atmosferę. Już podtytuł pracy (“Wpływ [klasy kreatywnej] na przeobrażenia w charakterze pracy, wypoczynku, społeczeństwa i życia codziennego”) Floridy zapowiada jednak, że analiza funkcjonowania tej grupy w społeczeństwie stanowi ambitną próbę ukazania pewnej całościowej wizji nowoczesności. Kreatywni to zgodnie z tą perspektywą awangarda, która nie tylko tworzy nowe sposoby wypracowywania zysku, ale wykuwa również nowe style życia. Dziś wszyscy chcielibyśmy być kreatywni, tak jak niegdyś wszyscy chcieliśmy być “nowocześni”, racjonalni, oświeceni.

Floridę choćby od oświeceniowych teoretyków postępu odróżnia jednak świadomość, że między nowatorami a pracownikami tradycyjnie pojętej branży usługowej (wytwórcom – rolnikom czy robotnikom – poświęca niewiele miejsca), rodzą się nierówności społeczne. W przedmowie do wydania w miękkiej oprawie zauważa: “Pisząc Narodziny klasy kreatywnej miałem silne przeczucie, że nierówności w naszym społeczeństwie pogłębiły się wraz z powstaniem gospodarki kreatywnej. (…) Pracownicy kreatywni nie tylko zarabiają średnio więcej niż rzesze osób wykonujących proste usługi lub niewymagającą myślenia pracę produkcyjną, ale także mają przyjemniejszą pracę i wnoszą więcej przez dodanie wartości twórczej” (s.11 – wszystkie cytaty z pracy Richarda Floridy za wydaniem Narodziny klasy kreatywnej, tłum. Tomasz Krzyżanowski i Michał Penkala, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2010). Florida nie twierdzi, niczym ponowoczesny Condorcet, który wiarę w absolutny tryumf rozumu zamienił na wiarę w niepowstrzymaną moc ludzkiego impulsu kreatywności, że wszyscy faktycznie możemy stać się przedstawicielami klasy kreatywnej (chociaż wszyscy powinniśmy w jakiś sposób do nie aspirować). Z drugiej strony nie utrzymuje też, że nierówności między kreatywnymi a usługowymi są nieuchronne, gdyż wynikają z jakiegoś rzekomo naturalnego nierównomiernego rozłożenia zdolności w populacji.

Próbując znaleźć drogę wyjścia z tej sprzeczności, która każe pytać, dlaczego przy powszechnym dostępie do edukacji dobrej jakości i odpowiednim systemie redystrybucji zapewniającym równość możliwości wszyscy nie mielibyśmy kiedyś zasilić klasy kreatywnej, Florida wskazuje na dwa rozwiązania – podniesie płac w sektorze usługowym i swoistą symboliczną “waloryzacją” pracy usługowej (“Niektóre obszary owej pracy usługowej można ulepszyć i uczynić ją bardziej twórczą” – s. 11).

Chociaż wrażliwość na nierówności odróżnia Floridę od modernizatorów, którzy chcieliby unowocześniać społeczeństwa dopasowując je na siłę do jednego, uniwersalnego modelu, to jest to wyłącznie różnica pewnej wrażliwości, ale już niekoniecznie zasadnicza odmienność wizji. Po pierwsze “waloryzacja” pracy w usługach odbywa się w języku kreatywności. Polega na uznaniu, że fryzjer, budowlaniec czy architekt zieleni również wykonują twórcze zadania. Dlaczego jednak uznanie miałoby być przyznawane zgodnie z kryterium twórczości, a nie na przykład rzemieślniczej solidności? Florida unika odpowiedzi na to pytanie, gdyż musiałby przyznać, że zgodnie z jego wizją praca w usługach jest tym bardziej wartościowa, im bliższa ideałowi kreatywności.

Po drugie, jeśli sposobem zwalczania nierówności, jakie wytwarzają się wraz z narodzinami klasy kreatywnej, jest dowartościowanie – symboliczne i poprzez wzrost płac – pracy w sektorze usługowym, to co począć z ludźmi zatrudnionymi w przemyśle czy rolnictwie? Odpowiadając na to pytanie Florida-teoretyk postępu przemawia jednym głosem z Floridą-krytykiem nierówności społecznych. Sektor produkcyjny zmniejsza się w sposób niejako naturalny – zamiast pracować w fabryce “rzesze młodych ludzi wolą podjąć pracę w salonie fryzjerskim”, a miejsca pracy w sektorze produkcyjnym przenoszone są do innych krajów (s. 12). Te przeobrażenia struktury gospodarczej mogą napawać niepokojem tych, którzy przywykli do dawnych sposobów zarobkowania, ale w gruncie rzeczy są zgodne z ideałami sprawiedliwości społecznej i ludzkiej godności. Jak pisze Florida w rozdziale “Dorastanie klasy kreatywnej”: “Zatrudnianie milionów ludzi przy powtarzalnych, mechanicznych zajęciach, takich jak sprzątanie podłóg, pakowanie rzeczy do pudełek czy montowanie części elektronicznych, to marnowanie talentów na niebywałą wręcz skalę. Być może pewnego dnia uznany te czynności za przejaw zacofania – zarówno ekonomicznego, jak i etycznego – tak samo, jak kiedyś za wsteczne uznaliśmy zmuszanie ludzi do zbierania bawełny na plantacjach” (s. 331). Praca, która nie pozwala ludziom rozwinąć ich kreatywności, przypomina w tym ujęciu niemalże pracę niewolników i na całe szczęście odchodzi powoli do lamusa historii. A droga wyzwolenia z hali fabrycznej, która stanowi współczesny odpowiednik plantacji bawełny, przebiega przez salon fryzjerski? Cóż, nikt przecież nie oczekiwał, że wyzwoleni czarnoskórzy od razu zostaną lekarzami czy adwokatami i przez pewien czas mieli pozostać “równi, lecz oddzieleni”.

Kulturowe sprzeczności kapitalizmu kreatywnego

Daniel Bell, zmarły niedawno wnikliwy krytyk i komentator społeczeństwa postindustrialnego (dla którego sam wymyślił to określenie), wskazywał w swojej głośnej pracy Kulturowe sprzeczności kapitalizmu, że współczesny kapitaliści porzucający surową, protestancką etykę pracy, nakazującą inwestowanie i kumulowanie kapitału zamiast konsumpcji, na rzecz samorealizacji, która każe im konsumować i zaspakajać wszystkie, rzeczywiste i sztucznie kreowane potrzeby. Podkopują w ten sposób korzenie systemu umożliwiającego im swobodną ekspresję ich “ja”, a jednocześnie nie potrafią stworzyć dla niego nowych fundamentów odmiennych, niż wymagający etos pracy.

Florida pisze, że “Bell jest myślicielem o niebywałej wręcz zdolności prognozowania przyszłości” (s. 203), lecz świadom jest, że jeśli jego wizja przyszłości jako należącej do kreatywnych ma się ziścić, konieczne jest odrzucenie dużej części diagnoz jego intelektualnego mistrza. Jeśli klasa kreatywna ma zakopać różnice, jakie dzielą ją od ludzi pracujących w usługach i stać się motorem przemian prowadzących do większej równości, nie może być wyłączne luźnym zbiorowiskiem twórczych jednostek celebrujących własny egoizm.

Polemika z diagnozą Bella wypada jednak w Narodzinach klasy kreatywnej nieprzekonująco. Florida zarzuca autorowi Kulturowych sprzeczności kapitalizmu, że w jego rozumowaniu “gospodarka i kultura stanowią zupełnie odrębne sfery z innymi systemami wartości i nie powinny (…) wchodzić ze sobą w żadne interakcje” (s. 204). W zestawieniu z zasadniczą myślą Bella, iż przemiany kulturowe podkopują same fundamenty kapitalizmu, zarzut ten wydaje się całkowicie chybiony – jeśli Bell rzeczywiście uznawałby gospodarkę i kulturę za całkowicie odrębne sfery, to eksplozja kontrkulturowego hedonizmu nie mogłaby zostać przez niego powiązana ze zwrotem od akumulacji do konsumpcji i z punktu widzenia ekonomii byłaby w gruncie rzeczy nieistotna. Błąd leży tak naprawdę po stronie Floridy, dla którego wcześniejsza protestancka etyka pracy leżała wyłącznie w sferze gospodarczej i nie miała wpływu na czas wolny. To dlatego Florida uznaje, że jedynym przypadkiem interakcji między sferami gospodarki i kultury była zasada “najpierw praca, później życie w czasie wolnym” (s. 204), tak jakby praca i czas wolny nie były regulowane tym samym systemem etycznym.

Drugi zarzut Floridy jest bardziej trafny – wskazuje, że w ramach perspektywy Bella “nie dopuszcza się możliwości “syntezy etyki bohemy i protestanckiej etyki pracy” (s. 204). Aby pokazać, że kapitalizm jest w stanie przezwyciężyć “kulturowe sprzeczności”, Florida musi opowiedzieć inną wersję rozwoju kontrkultury – taką, w której indywidualizm współistniałby z gotowością do ciężkiej pracy, gdzie samorealizacje osiągałoby się przez wypracowywania innowacyjnych rozwiązań technologicznych czy menedżerskich, przynoszących przy okazji pokaźne zyski. Dlatego też symbolem tego, co pozostało z lat sześćdziesiątych, nie jest dla niego Woodstock, lecz Dolina Krzemowa (zob. s. 209). Choć przyznaje, że z czasem “przekształciła się w mocno przeludnione, strasznie drogie megalopolis z rozwiniętym systemem przedmieść” (s. 214), to zanim do tego doszło stanowiła laboratorium nowego stylu życia, który łączył autoekspresję ze zdolnością do poświęcania się na rzecz firmy. Wyniki eksperymentów prowadzonych w owym laboratorium przyjęły się następnie w całych Stanach Zjednoczonych i zmieniły amerykańską kulturę i gospodarkę zupełnie inaczej, niż prorokował Bell.

Niezależnie od tego, czy opowiedziana na nowo przez Floridę historia amerykańskiej kontrkultury jest bliższa rzeczywistości niż wersja Bella, pozostaje wątpliwość, czy “synteza systemów wartości burżuazji i bohemy”, która miała wytworzyć się w Dolinie Krzemowej, jest zdolna do przezwyciężenia kulturowych sprzeczności kapitalizmu. Innymi słowy, czy z faktu, że jak pisze Florida, “pracownicy Apple’a nosili t-shirty z napisem <<90 godzin tygodniowo. Kocham to>>”, a zatem zadawali kłam tezie Bella, że styl życia zastąpił pracę, wynikała również ich mniejsza skłonność do hedonizmu i autoekspresji. Z tego, że styl życia nie zastępuje pracy, lecz raczej praca staje się stylem życia, nie wynika jeszcze, że system kapitalistyczny uzyskał jakąś nową formę etyki, której zanik tak niepokoił Bella.

Klasa kreatywna – w sobie czy dla siebie?

Florida wydaje się być świadomy tego problemu. Ostatnie rozdziały jego pracy noszą znamienne tytuły – “Jak zbudować kreatywną wspólnotę” i “Dorastanie klasy kreatywnej”. Ich myśl przewodnią dobrze oddaje następujący cytat: “Nadszedł już czas, by klasa kreatywna dorosła. Oznacza to, że my – osoby kreatywne – musimy przejść proces ewolucji: od amorficznej grupy skupionych na sobie (choć ambitnych i osiągających wielkie sukcesy) jednostek do bardziej spójnej grupy gotowej brać na swoje barki brzemię odpowiedzialności” (s. 326). Choć normatywne postulaty, którymi wieńczy swój wywód Florida, wyrażone są w języku przypominającym wezwania z poradników motywacyjnych, w istocie stojąca za nimi logika bliska jest wezwaniu Marksa, by proletariat z klasy “w sobie” przekształcił się w klasę “dla siebie”, przestał być jedynie grupą opisywaną przez wspólne położenie w podziale środków produkcji, a stał się świadomy swojego interesu klasowego. Podobnie klasa kreatywna musi przestać opisywać się wyłącznie jako grupa ludzi wykonujących podobne zawody, zamieszkujących te same miasta i dzielnice, dzielących zbliżone upodobania, a zacząć myśleć o sobie jako motorze zmian społecznych, klasie świadomej swoich interesów i powinności.

Pisząc o dorastaniu klasy kreatywnej Florida pośrednio przyznaje rację Bellowi – ludzie nadający współcześnie ton kapitalizmowi (postindustrialnemu, kognitywnemu czy ponowoczesnemu) stanowią “amorficzną grupę skupionych na sobie jednostek”. Tyle że w odróżnieniu od Bella uważa, że synteza pracy i stylu życia może stać się impulsem do zastąpienia etosu protestanckiego przez jakiś nowe źródło powinności wykraczających poza zaspakajanie indywidualnych ambicji. Szukając tego źródła Florida wskazuje wprawdzie na argumenty etyczne, ale podpiera je apelami do interesu klasy kreatywnej: “Konieczne będzie przyjęcie do świadomości faktu, że wszelkie przeszkody, wszelkie bariery dla awansu społecznego są nie tylko problematyczne z moralnego punktu widzenia, ale również szkodliwe pod względem ekonomicznym” (s. 331). Otwieranie klasy kreatywnej na ambitne i zdolne jednostki jest nie tylko moralne, ale by można je było również skutecznie wprowadzić, musi być także korzystne – to kolejny dowód, że diagnoza Bella o odejściu od “transcendentalnej etyki” podbudowującej kapitalizm był słuszna.

Florida szuka zatem innej etyki, która nie ma transcendentalnego źródła, ale zakorzeniona jest w lokalności. W świecie, w którym dotychczasowe więzy społeczne – rodzinne, religijne, zawodowe – są nietrwałe, kluczem jest dla niego miejsce, zamieszkiwana wspólnie przestrzeń. To w poszczególnych dzielnicach i miastach eksperymentuje się nad modelami integracji społecznej, rozbudzania potencjału kreatywnego i nowymi formami samoorganizacji. Florida dostrzega, że sama obecność przedstawicieli klasy kreatywnej w danym miejscu nie oznacza automatycznie, iż stanie się ono drugą Doliną Krzemową: “Obecność zamożnych osób z klasy kreatywnej oznacza przeważnie wyższe czynsze oraz – czasami – więcej kiepsko płatnych, mało atrakcyjnych miejsc pracy (kelnerki, sprzątaczki etc.). Co prawda przedstawiciele różnych klas mieszkają blisko siebie, w praktyce jednak wzajemne interakcje są raczej płytkie, zaś integracja – słaba. Można wręcz odnieść wrażenie, że poszczególne klasy społeczne zamieszkują światy równoległe. Ważne jest zatem, by tego typu dzielnice, tego typu wspólnoty stały się laboratorium, w którym wypracuje się nowe formy spójności społecznej i udowodni, że ludzie z różnych grup, środowisk i klas mogą mieszkać i pracować razem” (s. 335).

Postulaty Floridy do pewnego stopnia przeciwstawiają się dominującemu do niedawna trendowi, by nadrzędnymi nakazami gospodarki kapitalistycznej czynić elastyczność i mobilność. Autor Narodzin klasy kreatywnej powiada, że można być elastycznym, twórczym, dbając jednocześnie o jakość życia w miejscu zamieszkania – i to jakość życia dla wszystkich mieszkańców, a nie jedynie najzamożniejszych przedstawicieli “kreatywnego rdzenia”. Uprzedza tym samym zarzuty tych krytyków, którzy chcieliby zarzucić mu elitaryzm, a tworzenie dzielnic kreatywnych wedle jego recepty ukazać jako prostą drogę do gentryfikacji.

Problem jednak w tym, że choć Florida głosi pełną otwartość klasy kreatywnej i chce ją uczynić tak inkluzywną, jak to tylko możliwe, pozostaje ona dla niego zwieńczeniem rozwoju społecznego; awangardą, która w lokalnych laboratoriach wynajduje nie tylko nowe rozwiązania technologiczne, ale i nowe formy sąsiedzkiego współżycia. Dla całych rzesz pracowników usług, rzemieślników i wytwórców dołączenie do klasy kreatywnej pozostaje wzorem, do którego powinni dążyć, choć być może zrealizować go uda się jedynie niewielu. Pisząc o dzielnicach zamieszkanych w większości przez podklasę Florida zauważa: “Nie oznacza to oczywiście, że każdy może lub powinien być muzykiem albo didżejem, pisarzem lub dramaturgiem, informatykiem albo designerem. Jestem jednak przekonany, że w takich dzielnicach jest bardzo wiele osób, których talenty można by wykorzystać do zdecydowanie bardziej kreatywnych zadań niż smażenie kotletów do hamburgerów, skręcanie gadżetów czy pilnowanie magazynów” (s. 333). Lansowana przez Richarda Floridę idea klasy kreatywnej nie jest wprawdzie elitarystyczna, ale nie jest wolna od mniej lub bardziej zawoalowanego paternalizmu. Może czasem wystarczyłoby, gdybyśmy docenili dobrze wysmażonego hamburgera lub zachwycili się fantazyjnie skręconym gadżetem i zadbali o to, aby przygotowujący je ludzie otrzymali za swoją pracę godziwe wynagrodzenie?

Paweł Marczewski – historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji “Kultury Liberalnej” i “Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz “Europy – miesięcznika idei”.