Celowo używam słowa „wymyślenie”, ponieważ ustawa wprowadziła do obiegu prawnego pojęcie organizacji pozarządowej, wolontariusza, czy wreszcie mechanizmu zlecania zadań publicznych poprzez powierzanie lub wspieranie ich. Mechanizm ten był prawdziwym przewrotem w myśleniu o relacji państwo – obywatel ponieważ opierał się na rozumowaniu: my (sektor publiczny) mamy potrzebę, a wy (obywatele) macie pomysł na jej zaspokojenie. Koncepcja idzie jeszcze dalej, bo zakłada, że lista potrzeb będzie uzgadniana w konsultacjach z organizacjami w formie planu współpracy.
Zaspokojenie potrzeb zdefiniowanych przez sektor publiczny odbywa się oczywiście za publiczne pieniądze. Jeżeli zadanie publiczne należy do zadań własnych np. samorządu, powierza je on wybranej organizacji, finansując całość jego wartości. Jeśli nie należy do zadań własnych, a jego realizacja uznawana jest za społecznie istotną, organ administracji publicznej wspiera jego realizację finansując część (np. 80 procent) jego wartości.
Jaki to ma związek z rzecznictwem? Taki, że do „obrotu obywatelskiego” trafia szeroki strumień pieniędzy publicznych, wzmocniony dopływem funduszy europejskich. Powoduje to, że kwestie poziomów finansowania, dostępności środków czy zasad ich podziału stanowią istotny element rzecznictwa i lobbingu. Tak na poziomie lokalnych rozdań, jak systemowych rozwiązań.
Widać to bardzo dobrze na przykładzie nowelizacji UDPPIW, która miała miejsce na początku 2010 r. W toku debat nad jej kształtem, resort polityki społecznej, przy wsparciu części sektora pozarządowego, proponował dwa nowe rozdziały: o partnerstwie publiczno-społecznym oraz o inicjatywie lokalnej, z czego tylko ten ostatni doczekał się włączenia do nowelizacji. Oba jednak dotyczyły nowych metod i procedur pożytkowania środków publicznych z udziałem organizacji. Wiele już funkcjonujących rozwiązań zostało doprecyzowanych lub rozwiniętych, np. o możliwość udzielania małych dotacji w uproszczonym trybie.
Błogosławieństwo i przekleństwo
Siła pola grawitacyjnego problematyki finansowania może mieć różne skutki. Po pierwsze, zdaje się odrywać wszystkich zainteresowanych od meritum, czyli od strategicznego myślenia o tym na co wydać uzyskane pieniądze, tak w skali makro jak i mikro. Poprzez „na co” mam na myśli wpływ, jaki organizacja oraz władze publiczne chcą wspólnie osiągnąć. Wbrew pozorom, bywa że pytanie o wpływ nie jest na rękę ani organizacjom ani samorządom. Wiele organizacji nie bada wpływu swoich działań, bo nie wie jak, albo w obawie, że poza chwilową zmianą nic trwałego po sobie nie zostawiły. Władze publiczne koncentrują się na przepływach i produktach – ilości wydanych publikacji, przeszkolonych uczestników czy gości wydarzenia kulturalnego. Wpływu wycenić i zaksięgować nie potrafią.
Pieniądze są też doskonałym instrumentem nieczystej gry w obszarze rzecznictwa i lobbingu, zwłaszcza w mniejszych środowiskach i ośrodkach. Władza sypnie groszem i głosy niezadowolenia cichną. Z niewiadomego powodu da coś jednym i nie da drugim, skłócając ze sobą sojuszników. Wreszcie, kiedy daje, oczekuje lojalności, przykładnie karząc buntowników odcięciem od źródła. Pieniądze mogą zatem korumpować debatę publiczną, umacniać nierówności i hamować postęp, odcinając tych co potrafią działać lepiej i skuteczniej poprzez faworyzowanie miernych ale wiernych.
Oczywiście nie wszędzie relacje między sektorem publicznym a obywatelami rządzą się regułami patologii. Jednak nawet w przejrzystych i uczciwych relacjach organizacjom nie jest łatwo bronić swoich interesów. Powodem tego jest konstrukcja mechanizmu zlecania zadań, która do upadłego chroni dyscyplinę finansów publicznych. Skutek tego jest taki, że odmiennie niż w konstrukcjach takich jak partnerstwo publiczno-prywatne, zleceniodawca (bo przecież nie partner) przenosi cały ciężar ryzyka finansowego na zleceniobiorcę – organizację. Tej trudno się bronić, jeżeli z definicji ponosi ryzyko finansowe, a wprowadzanie zmian we wzajemnej relacji jest w zasadzie nieograniczone ze strony zleceniodawcy i prawie niemożliwe ze strony organizacji obywatelskiej.
Dojrzewanie relacji
Wydaje się jednak, że w bólach i pomału obywatele dojrzewają do przejścia w kolejne stadium relacji. Za nimi, drobnymi kroczkami, podąża sektor publiczny. Jak zwykle w takich przypadkach potrzebny jest deus ex machina, który w obszarze rzecznictwa przyjmuje postać woli politycznej. Wola polityczna pojawia się na sobie tylko znanych warunkach. Żadne wysiłki lobbingowe nie zdają się gwarantować jej nadejścia, ale też wiadomo, że bez stosownych zabiegów taktycznych, proszalnych lub błagalnych raczej się nie pojawia.
Przykładem dojrzewania woli politycznej, wcielonej w akt umowy społecznej, jest Pakt dla kultury, który w art. V stanowi jasno: „Finansowanie to najmniej, co państwo może zrobić. Uczestnictwo w kulturze i twórcza aktywność obywateli powinny być priorytetami władzy publicznej, realizowanymi poprzez nowoczesne programy kulturalne, poprawę jakości edukacji i nauki, powszechny dostęp do zasobów kultury, bibliotek, mediatek i wielofunkcyjnych ośrodków kultury oraz wysokiej jakości instytucje kultury i media publiczne. Wskaźniki ekonomiczne nie mogą być jedynym kryterium oceny inwestowania w dobra kultury i wspierania uczestnictwa w kulturze.”
Jeśli podejście to się upowszechni, będzie szansa na równowagę, która polegać będzie na tym, że wszyscy będziemy wiedzieć, że chodzi o pieniądze. A przy tym zrozumiemy, że chodzi o nie bo są środkiem do celu jaki rzecznicy, lobbyści i instytucje kultury sobie stawiają, nie zaś dlatego, że lepiej jest je mieć niż ich nie mieć. Jeśli nie damy się odwieść od myślenia o celu, wtedy straci na znaczeniu ciemna strona szafowania finansowaniem, która dzieli społeczeństwo obywatelskie i promuje miernotę za cenę lojalności.
Lobbyści i rzecznicy jako zasób sektora kultury
Stare przysłowie mówi, że kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Kiedy dobrze się przyjrzeć, to w działaniach rzeczniczych ukrytego aspektu finansowego Polacy dopatrują się nader często. Na myśl przychodzi wypowiedź Jacka Żakowskiego, który w 2010 r., jako gość Walnego Zebrania Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych, opowiadał o wysiłkach przy tworzeniu projektu tzw. ustawy medialnej zakładającego większy udział obywateli w zarządzaniu mediami publicznymi. Opowiadając o tym, dlaczego zaangażowanie w ideę uwolnienia mediów publicznych spod nacisku polityków jest dla niego ważne, Żakowski wspominał z jakimi podejrzeniami co do swoich intencji się zetknął. Podejrzewano, że angażuje się on w prace dlatego, że chce mieć własny program w TVP, a Agnieszkę Holland o dostęp do publicznych pieniędzy na kręcenie filmów. Jakoś tak się dzieje, że nie ufamy sobie jeżeli chodzi o czystość intencji, gdy w grę wchodzi zaangażowanie w sprawy rzecznicze. Być może ma to związek z ogólnie niskim poziomem zaufania w życiu publicznym.
Z drugiej strony, jak ujął to John D. Rockefeller, „Umiejętność postępowania z ludźmi jest takim samym towarem handlowym jak cukier czy kawa. I zapłacę za tę umiejętność więcej niż za jakąkolwiek inną pod słońcem.” Bywa, że działania rzecznicze muszą kosztować. Ktoś musi zbierać informacje, pisać teksty, organizować poparcie dla postulatów, chodzić do Sejmu albo na posiedzenia Rady Miejskiej, albo wypowiadać się w mediach – czasem przez czas dłuższy niż kilka tygodni czy nawet miesięcy. Działania rzecznicze bywają bardzo trudne do sfinansowania, bo nie wiadomo ile będą trwały i jaki rezultat przyniosą. Czasem wszystko jest na dobrej drodze, ale następuje np. samorozwiązanie Sejmu, jak miało to miejsce w 2007 roku i całe postępowanie rzecznicze załamuje się.
Rzecznictwo bywa też trudne do sfinansowania, bo trudno jest to zrobić z pieniędzy publicznych. Po pierwsze dlatego, że gryzienie ręki, która nas karmi, może być nie tylko niemożliwe, ale i źle odebrane przez potencjalnych sojuszników, jako mało przejrzysta relacja. Po drugie dlatego, że mało kto zdecyduje się zapłacić za to, żeby usłyszeć kilka słów gorzkiej prawdy o sobie.