Centrum ucieka z centrum

Date of publication: 11.05.2011
Średni czas czytania 12 minutes
print
http://creativecommons.org/licenses/by/2.0/deed.en

Nawet w wielkich miastach w Polsce można jeszcze czasem usłyszeć, gdy ktoś, wybierając się do centrum na zakupy albo coś załatwić, mówi „idę do miasta”. Taki uzus językowy, powszechny w miastach mniejszych i średniej wielkości, doskonale odzwierciedla wyobrażenie o centrum jako pars pro toto metropolii. Brak jasno określonego centrum uznaje się z resztą za jeden z niewielu prawdziwych kompleksów Warszawy, mocniejszych nawet niż brak starej architektury. Centrum, jak przyjmuje się w klasycznej urbanistyce europejskiej, najczęściej wyznaczane przez rynek, ma być punktem krystalizacyjnym miejskości, łączącym i wzmacniającym wszystkie funkcjonalne i symboliczne jakości miasta. O zjawisku nieuchwytnego centrum pisze Joanna Kusiak*.

Frustracje i spory dotyczące Placu Defilad w Warszawie były tak silne, ponieważ w wyobraźni wielu warszawiaków miejsce to funkcjonuje właśnie jako „zabudowana nieobecność” centrum – nie-miejsce, bardziej postrzegane jako brak niż jako konkretna jakość.

Tęsknota za miejskim monocentryzmem wydaje się o tyle paradoksalna, że z punktu widzenia kultury miasta prawdziwie monocentryczne są gatunkiem wymierającym. Nawet w Krakowie, uchodzącym za polski wzór miasta koncentrycznie scentralizowanego, od lat mamy do czynienia ze zjawiskiem „uciekającego centrum”. Każdy, kto pomieszkał chwilę w Krakowie lub odwiedzał krakowskich przyjaciół wie, że (z perspektywy studentów, młodych elit kulturalnych i oczywiście miejskich hipsterów) Rynek już dawno przestał być kulturalnym centrum. Naturalnie, ciągle spotyka się tam tłumy turystów, nie sposób też dotrzeć w większość miejsc nie przekroczywszy geometrycznie centralnego rynku albo przynajmniej obręczy Plant. Niemniej kilkanaście lat temu życie nocne i znaczna część życia kulturalnego w ogóle przeniosła się na cieszący się wcześniej złą sławą Kazimierz. Z Kazimierza z kolei centrum zaczęło uciekać na Podgórze, gdzie w tej chwili masowo powstają nowe kluby, galerie, a nawet muzea. Trudno też oczekiwać, by ucieczka centrum na Podgórzu miała się zakończyć (już zresztą dociera do peryferii podgórza – Zabłocia). Gra w uciekające centrum jest tak naprawdę mechanizmem ewolucji miasta monocentrycznego w policentrzyczne – infrastruktura kulturalna nie znika bowiem i nie przestaje funkcjonować w miejscach, z którego „centrum” (rozumiane jako najgorętsze miejsce miasta) się wyprowadza. Nie centrum, ale właśnie jego wędrowanie staje się wyznacznikiem wielkomiejskości mierzonej wskaźnikami otwartości i potencjału nowości a także „kreatywności” w rozumieniu Richarda Floridy (przy wszystkich kontrowersjach jego teorii). Centrum wędruje dopóty, dopóki mieszkańcy miasta nie przestają poszukiwać, otwierać i redefiniować swojej wizji lokalności. Większość nawet najbardziej odważnych i wywrotowych struktur po pewnym czasie petryfikuje, stając się co najwyżej mekką konkretnych grup i środowisk (które, im bardziej alternatywne, tym bardziej potrafią być zamknięte), dlatego potencjał miasta można mierzyć tym, czy po przypisaniu grup do miejsc zostaje jeszcze aktywny naddatek tych, którzy nie przestają szukać nowej formuły. Grę miejską „złap uciekające centrum” do perfekcji doprowadził Berlin. W tym mieście najwyższą formą futurologii jest przewidywanie, która dzielnica jako następna będzie „the place to be” – po Prenzlauer Berg, Kreuzbergu, Neukölln, Kreuzkölln (rebus z  nazw i pograniczy dwóch poprzednich) i wreszcie po Wedding (bo Ci, którzy twierdzą, że Wedding będzie następny nie są jasnowidzami, ale raczej ślepcami: Wedding już jest następny).

Policentryczności rozumianej jako przenoszenie się „gorącego centrum” miasta, może i powinna towarzyszyć policentryczność codzienna, funkcjonalna, sprowadzająca się do dostępności różnego rodzaju usług w stosunkowo niewielkiej odległości od miejsca zamieszkania – obojętnie, czy mieszkamy w dzielnicy centralnej czy peryferyjnej. Nie wszyscy bowiem mogą (i zdecydowanie nie wszyscy chcą) mieszkać w najmodniejszej dzielnicy, większość chciałaby jednak mieć niedaleko domu choć jedną kawiarnię, lokalny bar, piekarnię i dobre kino. Taka policentryczność w dzisiejszych czasach i politycznych realiach polskich miast niestety rzadko tworzy się sama – wymaga raczej politycznego i instytucjonalnego wsparcia (np. poprzez politykę czynszową dzielnicy). Z drugiej strony, wzmacnianie policentryczności jest uważane za szansę dla miejskiej demokracji – im atrakcyjniejsza wydaje nam się własna dzielnica, tym bardziej jesteśmy z nią związani, tym więcej spotykamy (przebywając w jej parkach i kawiarniach) sąsiadów i tym łatwiej organizujemy się politycznie dla jakiejś sprawy. Nie przypadkiem jeden z pierwszych prawdziwie sąsiedzkich komitetów wyborczych w Warszawie – komitet „Ochocianie Sąsiedzi” – powstał w dzielnicy pod wieloma względami bardzo atrakcyjnej, o silnej tożsamości lokalnej.

Efektem rozwoju lokalnych centrów jest swoiste przeskalowanie miasta, które umożliwia intensywną działalność lokalną nawet w ogromnych metropoliach, wzmacniając poczucie przynależności i obywatelskie zaangażowanie oraz redukując skutki wielkomiejskiej anomii (więcej o tym w tekście Joanny Erbel o sąsiedztwie). Z drugiej strony wiele lokalnych centrów to również szansa miasta na zrównoważony rozwój, we wszystkich jego możliwych wymiarach. Chociaż jak pokazują badania, nawet w metropoliach o silnej tożsamości dzielnicowej i pełnej dostępności usług, większość mieszkańców miast pracuje poza swoją dzielnicą a przeciętna odległość do pracy często nawet się zwiększa, wielość i bardziej równomierne rozłożenie różnego typu centrów (biznesowego, uniwersyteckiego, turystycznego, handlowego etc.) ma przełożenie na dużo wydajniejszą komunikację. Zamiast koncentrycznego ruchu peryferie-centrum mamy do czynienia z przepływem pomiędzy poszczególnymi punktami miejskiej policentrycznej siatki. Tu jednak znów potrzebna jest świadoma polityka transportowa, wprowadzająca takie połączenia – ze starego modelu urbanistycznego pozostaje nam również często to, że z jednej do drugiej dzielnicy transportem publicznym możemy dotrzeć tylko przez (rozumiane normatywnie, i tym samym nawet sztucznie za wszelką cenę podtrzymywane) centrum.

Normatywne dążenie do wyodrębnienia jednego, najczęściej geometrycznie położonego centrum wynika raczej ze względów historyczno-sentymentalnych niż funkcjonalnych. Rozrastające się metropolie stają się za duże, by monocentralizacja była sensowna. Co więcej, wraz z rozrostem miast i pogłębiającą się pluralizacją społeczeństwa, trudno wyobrazić sobie jedno centrum, które byłoby w stanie „obsłużyć” różnorodne potrzeby wszystkich grup społecznych – tych, którzy chodzą wieczorami do opery i tych, którzy wybierają urządzane w squatach koncerty noise,  tych, których stać na cuisine i tych, którzy potrzebują dobrego baru mlecznego, tych, którzy chodzą na rekolekcje do Dominikanów i tych, którzy w tym czasie organizują manifestację pro choice (przy czym żadne z tych aktywności się nie wykluczają; metropolia generuje i umożliwia nawet najbardziej hybrydowe tożsamości).

Co więcej, policentryczność będzie coraz bardziej przekraczała granice administracyjne miast, choć nie musi to oznaczać rozmycia ich jednostkowych tożamości. Tak jak silny związek i sieć połączeń z Berlinem nie zaburza indywidualności Poczdamu, tak część centrów Warszawy już przynależy do orbity Łodzi a część centrum Łodzi pewnie stopniowo zostanie włączona w orbitę Warszawy. Na zakupy designu wybierzemy się na Pragę albo do Łodzi, przy czym wybór będzie funkcjonalnie tym samym „pójściem do miasta na zakupy”. Symbolicznie tożsamość łódzka i różnice z Warszawą pozostaną jednak bardzo wyraźne, a być może nawet jeszcze się wyostrzą. Wprowadzenie wielu, mocnych kulturowo centrów dodaje również kolejny wymiar w wytwarzaniu miejskiej tożsamości: będziemy coraz bardziej „z Mokotowa” „z Powiśla” albo „z Kazimierza”. Paradoksalnie te lokalne tożsamości tylko wzmacniają, a nie zastępują szerszą identyfikację bycia „z Warszawy”, „z Krakowa”, „z Łodzi”.

Lokomotywą poszukiwania i wytwarzania coraz to nowych miejskich centrów jest najczęściej kultura. Jednak oparta na modelu „gonienia króliczka” pogoń za coraz to nową formułą miejskości jest silnie umocowana w struktrach ekonomicznych i społecznych. Już sam wybór miejsca na nowe centrum, choć dokonuje się niejako samoistnie, ma silny i bardzo bezpośredni związek z dostępną infrastrukturą lokalową oraz sposobem jej zarządzania przez lokalną politykę. Z kolei na raz wytworzone nowe „gorące centrum” niemal natychmiast reaguje rynek (najczęściej podnosząc czynsze), tym mocniej, jeżeli nie jest w żaden sposób ograniczany przez mechanizm państwa. Często za przenoszącym się centrum podąża częściowa gentryfikacja lub jej różne, trochę bardziej „miękkie” formy. Choć prawdziwie brutalna i całościowa gentryfikacja dzielnic w amerykańskim wydaniu w Polsce jeszcze się nie zdarzyła, tało się tak niestety nie ze względu na społeczną czujność miejskiej polityki, ale raczej dlatego, że – tu akurat na szczęście – wszystkim stronom zbyt szybko skończyły się pieniądze. Dlatego chociaż kultura jest często jednym z najważniejszych impulsów dla rozwoju zrównoważonego miasta, nigdy nie powinna być jego jedynym mechanizmem. Im większe i im ciekawsze będą nasze miasta, tym szybciej będą się zmieniać ich kolejne centra. Czy będziemy uciekać ze starych centrów w poszukiwaniu inspiracji czy raczej dlatego, że stare będą stawać się zupełnie nie do zniesienia? To zależy niemal wyłącznie od miejskiej polityki.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek zespołu Kultury Liberalnej.