O ulicy Narbutta w Warszawie, potrzebie ucieczki od anonimowości klatek schodowych w wielkich miasta, integracji sąsiedzkiej, kulturze powstającej między nami ze Stanisławem Onyszkiewiczem, Anną Grzelewską oraz Witosławą Onyszkiewicz – organizatorami święta ulicy Narbutta – rozmawia Wojciech Kacperski.
Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać na temat święta ulicy Narbutta. Na początek jednak chciałbym, żebyście opowiedzieli mi trochę o was. Kim jesteście, co robicie?
Stanisław Onyszkiewicz (SO): Zaczęliśmy działalność półtora roku temu i był to pomysł mojej mamy oraz Ani. Dziewczyny pomyślały, że fajnie by było zrobić jakieś wydarzenie integrujące tą ulice, bo tu mieszka dużo interesujących osób. Jakoś w to wszedłem i przygotowaliśmy w zeszłym roku „święto ulicy Narbutta”. Przygotowania trwały rok, ale jak wiadomo na początku były spotkania, luźne, koncepcyjne, później już bardziej szczegółowe, bardziej techniczne. Potem jak już zrobiliśmy to święto, to po pół roku przygotowaliśmy wspólne kolędowanie w lokalnej szkole. A teraz szykujemy się do kolejnego święta ulicy Narbutta.
Anna Grzelewska (AG): To było tak, że w trakcie jednej rozmowy Joasia Onyszkiewicz stwierdziła, że „moglibyśmy coś na tej ulicy zrobić”, zaczęliśmy więc zapraszać na spotkania, które odbywały się w naszych domach, różnych znajomych, w jakiś sposób związanych z ulicą Narbutta. Chodziło o to, żeby zaktywizować, poznać się z sąsiadami, nawet niekoniecznie, żeby to była formalnie działalność społeczna, ale żeby po prostu było miło. Nasze spotkania w stowarzyszeniu też mają taki charakter, że są w zasadzie towarzyskimi spotkaniami „w celu zrobienia czegoś fajnego”.
Rozumiem, że Ty i Ania jesteście we dwójkę organizatorami tego święta i zawiadujecie całym tym projektem?
SO: To nie jest tak do końca. Poza naszą dwójką bardzo wiele osób się zaangażowało w organizację tego święta, ale nie ma między nami żadnych hierarchicznych zależności. Mnie i Anię wyróżnia jakoś to, że spotkania odbywają się w naszych mieszkaniach.
A ile osób w tym uczestniczy?
OS: Z 15?
AG: To jest trochę mieszana struktura, bo członków Stowarzyszenia jest więcej, natomiast wśród nich bywa tak, że niektórzy przez pół roku są aktywni, potem mniej, a inni są cały czas. To wygląda w ten sposób, także dlatego, że nie ma takiego przymusu, bo nie jesteśmy strukturą sformalizowaną, bardziej przyjacielską. Założyliśmy stowarzyszenie.
SO: Stałych członków jest ok. 6. Stowarzyszenie natomiast jest aktualnie w trakcie formalizacji.
Czym jest „święto ulicy Narbutta”?
SO: Jest to święto, które ma na celu integrowanie tutejsze społeczności.
AG: Naszym celem jest także, żeby to święto było inne, niż np. na Saskiej Kępie. To jest bardzo duże wydarzenie, a nam od samego początku chodziło o to, żeby nasze święto było lokalne i małe. Gdy organizowaliśmy imprezę czerwcową, to nawet zastanawialiśmy się, czy warto informować media o tym, bo nie chcieliśmy, żeby przyszła cała Warszawa. Gdyby tak się stało, to wówczas zgubiliby się nasi sąsiedzi, na poznaniu których nam najbardziej zależało.
A mówiąc „sąsiedzi” masz na myśli ludzi z jakiego obszaru?
SO: Mówimy zawsze „Narbutta plus sąsiedzi”, więc coś takiego jak granice lokalności są bardzo płynne.
AG: Kto się chce dołączyć, to jest zawsze mile widziany. Kiedy Teatr „Nowy” który mieści się na ulicy Melsztyńskiej zaproponował współpracę, to się zgodziliśmy, bo jesteśmy otwarci na każdego. Gdyby ktoś ze Śródmieścia przyszedł i powiedział, że chce coś dla nas zrobić, to też bylibyśmy chętni. Nie należy jednak zapominać o tym, że ta inicjatywa jest skierowana dla tej okolicy.
A jakie wydarzenia wchodzą w skład „święta ulicy Narbutta”?
SO: Święto zaczęło się tak, że zebraliśmy się na skwerku – tam, gdzie jest kino „Iluzjion”, bo to było takie nasze centrum, gdzie wszystko się działo – i zrobiliśmy przemarsz do wysokości Narbutta 17, potem ustawiliśmy się ze wszystkimi w napis „Narbutta” i zrobiliśmy zdjęcie.
AG: Później przeszliśmy marszem do końca ulicy. Przy Puławskiej zawróciliśmy i po drodze oglądaliśmy otwarte kamienice razem z varsavianistą Jarosławem Zielińskim, który nas po nich oprowadził. To było bardzo fajne, dołączyło do nas sporo osób. Początkowo baliśmy się, że nikt nie otworzy tych kamienic, a okazało się, że ludzie nie tylko otworzyli kamienice, ale przyjęli nas, serwowali ciastka, napoje, byłam naprawdę wzruszona, że to zrobili. Wystawione zostało 5 historii kamienic. Koleżanka, która mieszka tutaj od dawna powiedziała, że jeszcze w życiu nie widziała, żeby ludzie się tak zintegrowali. Był konkurs na najładniejszy zakątek, który okazał się strzałem w dziesiątkę, bo podobno mieszkańcy, którzy – wiadomo – nie wszyscy zawsze muszą się lubić, pielili razem ogródki. Nie spodziewaliśmy się, że to tak wypadnie! Wzdłuż ulicy stały natomiast takie „stoiska kamienic”, do których można było podejść i się napić, zjeść ciasto, jak ktoś przygotował. Wiele okolicznych sklepików się porozstawiało. Był też grill. Wszystko za darmo. I to się działo w trakcie powrotu na skwerek.
SO: Na skwerku natomiast były zarezerwowane miejsca, na których porozkładały się różne organizacje. Było na przykład miejsce, które zajęli harcerze organizujący rozmaite konkursy. Organizacji, które wzięły udział w imprezie było około dwudziestu. My też zrobiliśmy kilka konkursów. Był na przykład konkurs na psa, który jest podobny do właściciela i wygrał go pan, który naprawdę był podobny! Był też konkurs brydżowy, był na najpiękniejszą kamienicę. Fundacja MaMA razem z przedszkolem zrobiły dla dzieci turnieje, pokaz mody. Wyszła z tego duża impreza i boimy się, że w tym rok możemy nie podołać, bo poprzeczkę zawiesiliśmy sobie dość wysoko.
AG: Bardzo miłe było też to, że jak chodziliśmy do tych wszystkich instytucji, które mieszczą się na naszej ulicy, to wszędzie spotykaliśmy się z życzliwym podejściem. Każdy chciał nam pomóc. Nie było w zasadzie nikogo, kto by powiedział „No, nie wiem, nie wiem…”. Mi najbardziej podobał się pomysł, żeby knajpy się wystawiły na ulicy. Pierwotny zamysł był taki, żeby rozdawali jedzenie za darmo, no ale zgodzimy się, że to nie jest rentowne, więc stanęło na tym, że po niższych cenach niektóre knajpy będą sprzedawały, niektóre zaś za darmo serwowały poczęstunek. Natomiast część knajp – i to było super – za zwycięstwo w jakimś konkursie dawało nagrodę, np. kolację dla dwojga w danym miejscu. I w ogóle byli świetnie zorganizowani: przychodzili ze stolikiem, wszystko mieli przygotowane. „Iluzjon” też nam bardzo pomógł, bo tam była baza – stamtąd m.in. mieliśmy podłączenie prądu. W tym roku chyba zmniejszymy ilość konkursów, bo prawda jest taka, że najfajniejsze było to, żeby przyjść na ten skwerek i pogadać. Po prostu. Taki piknik, ale też nie chcemy tego robić z wielkimi sponsorami, bo tu nie o to chodzi. Czasem po prostu usiąść i pogadać jest najfajniej.
Jak ocenilibyście funkcję integracyjną tego święta? Czy myślicie, że to czerwcowe święto wpłynęło, jakoś poruszyło sąsiadów?
AG: Przede wszystkim, to chyba nas poruszyło w pierwszym rzędzie. To znaczy, my organizujemy to święto także dla siebie, bo dzięki temu się zintegrowaliśmy jako grupa przyjaciół mieszkających na jednej ulicy i robimy coś razem. To jest pewien prezent od nas dla tego miejsca. Oczywiście, jak wspomniałam, jesteśmy także otwarci na nowe osoby.
Witosława Onyszkiewicz (WO): Trudno mówić o jakimś trwałym wpływie na mieszkańców, bo raptem odbyły się dwie imprezy. Pierwsza, większa, druga, trochę bardziej kameralna. Myślę jednak, że o efektach będzie można mówić dopiero po pewnym czasie. Wydaje mi się, że ludzie odnoszą się z dystansem do takich imprez, ale myślę z każdym rokiem będzie coraz więcej osób przychodzić.
SO: Ważne jest też, żebyśmy my mieli siłę, bo po tej pierwszej imprezie byliśmy wypaleni zupełnie.
AG: No tak, ale to wynikało z tego, że organizacja zajęła nam rok. Ale było warto. Teraz ludzie pytają nas czasem, czy w tym roku też zorganizujemy tę imprezę. Można zatem wnioskować, że coś w nich zostawiło to czerwcowe wydarzenie. W tę stronę to będzie na pewno działać, natomiast my musimy się jakoś inspirować, żeby lepiej działać.
A jak władze miasta zareagowały?
AG: Super. Nie robili nam żadnych problemów.
SO: No tak, Policji nam nie przysłali. Nawet chcieli sponsorować nagrody.
AG: Mimo że wtedy nie byliśmy jeszcze stowarzyszeniem, nie blokowali nic, nie czepiali się nas pod względem formalnym.
SO: W urzędzie dzielnicy nas też miło potraktowali. Gdy przyszliśmy do Wydziału Zdrowia do pana Bogdana Pieca, to spotkaliśmy się z życzliwym nastawieniem.
AG: Szkoła nr 85, mieszcząca się na Narbutta, też nam bardzo pomogła. Dyrektor szkoły bardzo się zaangażował. Dał nam ławki, żebyśmy mieli na stoiska, zorganizował pana, który pomógł to załadować, wyszedł z inicjatywą zorganizowania turnieju sportowego, z czym już się nie wyrobiliśmy. Po prostu ofiarował nam wielką pomoc.
Dlaczego ulica Narbutta ma własne święto, z tego co mówicie, wynika, że jest ono tylko z tego powodu, że wy chcieliście, żeby było?
AG: No tak, ale to też chyba wynika stąd, że jednak ulica Narbutta jest szczególna.
SO: Jest szczególna. Może nie na tle całej Warszawy, ale bardziej dzielnicy. Nie jest tak wielka jak Puławska, która ma trzy pasy ruchu w obie strony plus tory tramwajowe i nie ma poczucia jakiejś wspólnotowości na niej. Z drugiej strony zaś nie jest mała, jak np. ulica Melsztyńska, czy Sandomierska.
AG: Ale wiesz, to też jest tak, że historycznie to zawsze była ulica kultowa w Warszawie, tutaj dużo fajnych ludzi mieszkało, dużo rzeczy się fajnych działo, tutaj był choćby pierwszy budynek Polskiego Radia. No i ma ten swój specyficzny skwerek, który rzeczywiście tworzy klimat. No i dziś też tutaj dużo fajnych ludzi mieszka.
W jaki sposób można zorganizować święto ulicy? Czy istnieje coś takiego jak organizacyjne „know-how” takiego święta?
SO: Trzeba przede wszystkim znaleźć ludzi do tego.
AG: My na początku konsultowałyśmy się z innymi organizatorami takich akcji. Poszłyśmy, na Smolną, tam powiedziano nam, że tak naprawdę to jest „spontan”. Ale podkreślili przede wszystkim, że trzeba na siebie liczyć i nie brać zbyt dużo formalności na głowę.
WO: Odbyła się ogromna burza mózgów. Tutaj się przewinęło przez te wszystkie zebrania z kilkadziesiąt osób. Oczywiście część z nich została, ale to też się zmienia, bo na przykład jeden z naszych znajomych, który był bardzo zaangażowany w ten projekt został tatą w tym roku, więc musiał się wycofać, co jest dość naturalne. Myślę, że tu chodziło o zebranie ludzi, którzy mają pomysły i chcą coś zrobić.
AG: Dużą zasługą Joasi było to, że zapraszała tutaj każdego, kogo znała z ulicy. Wiesz, tak to jest z działalnością społeczną, że część osób się wykruszy. W naszym przypadku było tak, że początkowo to my zapraszaliśmy do współpracy. Później jednak ludzie sami zaczęli do nas przychodzić.
WO: Ważne jest także, żeby to byli różni ludzie. Dobrze, żeby to był właśnie, tak jak mówiliśmy: dyrektor szkoły, pan ze sklepu…
AG: I ważne, żeby relacje między członkami były demokratyczne, żeby nie hierarchizować tej struktury. Za istotną uważam także otwartość. Niedobrze jest zamykać się w jakimś „środowisku”. Trzeba być otwartym, bo każdy może mieć coś do zaproponowania.
Zauważyliście zapewne, patrząc na święta innych ulic, że w Warszawie zaczął się trend do podkreślania lokalności – w jaką stronę, myślicie, to może pójść? Czy coraz więcej ulic będzie chciało mieć swoje święta?
AG: To zależy od tego, czy znajdą się ludzie, którzy będą chcieli to robić. Na Zachodzie to jest całkowicie normalne, myślę że ten trend w Polsce mógł się wziąć właśnie stąd, że obserwując te imprezy tam, ludzie zapragnęli zrobić coś podobnego u siebie. Kwestia, czy to będzie się rozwijać, jest związana przede wszystkim z tym, czy znajdą się osoby, które to zainicjują.
SO: Ale musi być też jakieś miejsce, gdzie to się robi, tak jak u nas jest ten skwerek. Musi być także coś w ulicy, co powoduje, że takie święto powstaje. Nie wyobrażam sobie święta ulicy Puławskiej, przede wszystkim przez jej wielkość. Ona jest za duża i za rozległa.
AG: Chociaż wiesz, jak są ludzie, którzy czują potrzebę integracji, to się zintegrują. Gdyby na Puławskiej pojawiła się grupa osób, która lubi truskawki i chciałaby się poznać, mogłaby zrobić – nawet na pewnym odcinku ulicy – święto truskawek na Puławskiej. Może w przypadku tak dużej ulicy nie trzeba myśleć o całości? Tutaj nie chodzi o ulicę, ale o sąsiadów, o nas. Wiesz tak jak my – przecież naszym początkowym pomysłem było to, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, co zrobić, żeby zintegrować tę ulicę.
WO: Ale ja też się zgodzę z tym, że dobrze jest, jeśli ulica będzie „pasowała” do takiego projektu.
Pod tym względem Nowy Świat jest lepszy?
AG: No tak, ale tam jest masówka. Trochę tak, jak na Saskiej Kępie. Myśmy się bronili przed tym, bo chcieliśmy przede wszystkim poznać naszych sąsiadów. Wiesz, może w dalszej przyszłości otworzymy się na dalsze części miasta. Widzisz, święto Narbutta nie będzie czymś takim, jak „Hożarty”, bo tamto święto jest skierowane do młodzieży, artystów i ogólnie dla pewnego środowiska warszawskiego, to nie jest lokalna impreza dla sąsiadów. Oni może przyjdą na to wydarzenie, ale ta impreza jest otwarta szerzej.
SO: Wiesz, my też chcieliśmy bardzo, żeby ta nasza impreza była lokalna, ale też żeby była dostępna dla każdego, kto jest stąd. Nie chcieliśmy, żeby to była taka impreza „inteligencji z Narbutta”. Tutaj nawet lokalni kloszardzi przyszli, były też babcie z wnukami.
AG: To też spowodowało, że np. „Zaklęte Rewiry” po tej imprezie zyskały sympatię sąsiadów. O ile wcześniej dostawały cały czas skargi od sąsiadów, że jest głośno, o tyle po tej imprezie – w którą się zresztą bardzo zaangażowały – sąsiedzi zupełnie inaczej na nich spojrzeli. Bo tutaj też chodzi o to, żeby ludzie otworzyli się na innych.
WO: Jakiś czas po tym święcie odezwał się do mnie pan z Kazimierzowskiej, który ma na niej swój sklep i powiedział, że chciałby zrzeszyć kilka osób z ulicy i odtworzyć niegdysiejsze tradycje małego handlu na tej ulicy – jak sam twierdzi, są one duże. Teraz wszyscy jeżdżą do galerii, a on chciałby ten handel lokalny jakoś wskrzesić. To, że jesteśmy narbutczanami nie przeszkadza nam, żeby taką Kazimierzowską w to wszystko włączyć.
AG: To jest właśnie sposób na promocję lokalnych przedsiębiorców, sklepików, zakładów i tak dalej. Póki co się udało, jak będzie dalej – myślę, że to się będzie cały czas rozwijać. Założyliśmy Stowarzyszenie, no i zobaczymy. To trochę też zależy od tego, kto się zaktywizuje w pewnym momencie. Wiesz, to też jest związane z tym, że nie mamy takiej ścisłej formalnej struktury i wykonywanie poszczególnych zadań polega na tym, że „ktoś się zobowiązuje coś zrobić”. Jesteśmy grupą znajomych, którzy chcą coś razem zrobić.
I to jest najważniejsze.
Wykorzystano obraz olejny Danielo Celentano :http://creativecommons.org/licenses/by/2.0/deed.en