„Cieszę się, że mogę mieszkać na ulicy, która nie jest niczyja"

Date of publication: 08.04.2011
Średni czas czytania 23 minutes
print

http://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/2.0/deed.en

Czym jest Stowarzyszenie Mieszkańców Ulicy Smolnej i jaką część jego aktywności zajmuje święto ulicy Smolnej?

Jarosław Chołodecki (JC): Stowarzyszenie jest organizacją sąsiedzką. Powstało w 2004 roku w wyniku buntu mieszkańców ulicy Smolnej wobec nielegalnego klubu, który tutaj powstał. Pisaliśmy petycje, organizowaliśmy zgromadzenia, próbowaliśmy coś zaradzić. Wspólny problem stworzył podwaliny do powstania Stowarzyszenia. Wkrótce te działania skupione na czynniku zewnętrznym, przekuliśmy w akcje integrujące lokalną społeczność od wewnątrz.Chcieliśmy by nasza aktywność miała pozytywny wydźwięk. Jednym z pierwszych takich działań było spotkanie sąsiadów na zabawie podwórkowej. Była ona bardzo precyzyjnie przygotowana, długo nad nią pracowaliśmy. Z Jarosławem Chołodeckim rozmawiam Wojtek Kacperski.Naszym celem było zaangażowanie możliwie największej liczby mieszkańców tych kamienic, które doświadczały negatywnych skutków działania klubu, czyli Smolna 14 i Smolna 16. Te kamienice tworzą wspólne podwórze. Między balkonami mieszkańców przewiesiliśmy sznurki – które miały symbolizować wspólnotę. Na tych sznurkach zawisły części garderoby i tym samym tworzyły fragment Neapolu. Wymagało to kooperacji, pozwoliło ludziom na poznanie się. Po tych wewnętrznych, bardzo maleńkich imprezach, które cieszyły się powodzeniem, wyszliśmy na ulicę. To było też działanie dość ryzykowne, ale jednocześnie dające możliwość uczestnictwa innych. Przestrzeń dziedzińca daje sygnał, że on jest dla mieszkających na nim mieszkańców, nie dla innych. W związku z tym zaryzykowaliśmy i wyszliśmy na ulicę. Następnie prasa podała, że było to święto „nielegalne”, bo nie było formalnej zgody na udostępnienie parkingu. Poprosiliśmy sąsiadów, żeby wyjechali samochodami z parkingu, który jest tutaj w zatoczce i zrobiliśmy swoje własne święto. Policja przyjeżdżała co prawda wielokrotnie i bez przerwy wypytywała, kto jest organizatorem tego święta. Maciek, 12-letni sąsiad, na ochotnika podawał się za organizatora. Policjanci nie byli zadowoleni. To było zresztą symboliczne, że ludzie odczuwali, że to jest wspólne przedsięwzięcie, że tutaj nikt nam nie kazał przyjść, tylko sami chcieliśmy.

A czy ktoś Wam pomagał w organizacji tego święta?
W ostatnich latach szczególnie dobrze współpracuje nam się z Domem Kultury „Śródmieście”, ponieważ dzięki temu, że robimy to razem z tą instytucją, mamy trochę niezbędnego sprzętu, ludzi, którzy się na tym znają, którzy są profesjonalistami. Pomogli nam oni przy pierwszym święcie zamknąć ulicę – bo chyba sami nie potrafilibyśmy tego zrobić. Ich działalność nie tylko ograniczała się do spraw technicznych, ale była ważna, w związku z tym, że dla organizacji pozarządowej takie rzeczy mogą okazać się trudne, zaś dla organizacji profesjonalnej niekoniecznie. To jest w ogóle nasze szczęście, że ten Dom Kultury obok nas tu funkcjonuje i może być partnerem. Współpraca może nie układała się od początku idealnie, ale z czasem stosunki nasze się zacieśniły. Teraz współpraca między nami nie ogranicza się tylko do „święta Smolnej”.

I od tego pierwszego święta co roku wychodzicie na ulicę?
Tak, od tamtego momentu rok rocznie wychodzimy na ulicę. Były te święta lepsze i gorsze. Mogę powiedzieć, do jakich wniosków doszliśmy, przygotowując kolejne święta. Brakuje nam niewątpliwie tego, co najbardziej utkwiło w naszej pamięci, co w istocie sprowokowało nas do organizowania kolejnych świąt – czyli: wielkiego zaangażowania mieszkańców. W momencie, w którym wyłania się grupa organizatorów następuje chyba taki psychologiczny proces zwalniania się z obowiązków: „skoro ktoś już to robi, to po co ja mam to robić? Skoro jest stowarzyszenie, to pewnie jest jakaś struktura, oni tam się pewnie dzielą obowiązkami, ktoś jest od wojny, ktoś jest od pokoju…”. W tym roku chcemy powrócić do tego, co było najlepsze. Zaangażować wspólnoty mieszkańców i z podwórek uczynić lokalne sceny na których rozgrywa się akcja. Ulica przestaje być dla nas taka ważna jako miejsce spotkania. Natomiast ludzie czują się odpowiedzialni za swoje własne podwórko. Bo za ulice nikt nie jest odpowiedzialny. W tym celu doszliśmy do – myślę – bardzo nowatorskiego wniosku: środki, które otrzymamy w ramach grantu na organizację tego święta, użyjemy w ten sposób, żeby grupy lokatorów z podwórek mogli mieć swój udział w tworzeniu tych wydarzeń. Myślę, że takie zejście z ulicy będzie miało lepszy efekt. Widzi Pan, my się odbijamy ciągle od pewnych schematów. Otóż dla Warszawy święto ulicy kojarzy się nieoddzielnie ze świętem ulicy Francuskiej, które jest robione bez udziału mieszkańców. I każda ulica, która chce zrobić swoje święto jest porównywana do Francuskiej. No, ale żadna nie jest w stanie zrobić czegoś podobnego, bo nie dysponuje takim budżetem. Zresztą, święto ulicy nie na tym polega.

A na czym polega święto ulicy?
Naszym celem od samego początku było wyciąganie wszystkich gwiazd, które są na tej ulicy, a nie sprowadzanie ich z zewnątrz. Jest to święto dla tych osób i robione przez te osoby. Ponieważ Smolna jest zagłębiem fotografów, mieszka tutaj Tomek Sikora, więc organizuje on co roku wystawę fotograficzną. I one ściągają grupę jego fanów z miasta. Te wystawy bywają przeróżne – z podróży, raz zrobił wystawę aborygeńską. Mamy też muzyków. Jednego roku zrobiliśmy tutaj widowisko pt. „Casanova w Warszawie”. To była sztuka uliczna, w której zagrali sąsiedzi. I przyszło kilkaset osób. Nie powiem, żeby było, jak na Francuskiej, bo nigdy nie będzie tak jak tam, ponieważ to było bardzo lokalne. Media się rzecz jasna tym zainteresowały, bo temat ciekawy, a i kilka osób dowiedziało się, że był taki epizod w historii naszego miasta, który oczywiście odtworzyliśmy na swój sposób, nie troszcząc się może o wierność historii, bo przecież nie o to też tutaj chodziło.

Jak mocną funkcję integrującą ma to święto dla mieszkańców? Czy integruje ono ich trwale, czy tylko chwilowo?
Jeśli pamiętamy, a wydaje mi się, że nie wszyscy chyba pamiętają, że Warszawa jest najbardziej zdezintegrowanym miastem w Polsce. Poziom nieufności tu bije wszystkie inne miasta na głowę i nie ma się tu czym chwalić. Myślę, że jest to stan klęski. Jeżeli jesteśmy zatem w takim stanie, to działania, które gdzie indziej przyjmowane by były w sposób rewelacyjny, tutaj niekoniecznie muszą zostać tak przyjęte. Bo jak nie ma zaufania, to zaraz ktoś pomyśli „kto na tym zarabia i o co komu w tym wszystkim chodzi? Przez tyle lat, jak była komuna nie było święta i było dobrze, a teraz…”, jak ktoś tak myśli, to logiczną konsekwencją takiego rozumowania jest: „na co komu to święto?”. Ja nie mówię, że to są głosy powszechne. Ale podejrzewam, że przy słabym stanie ducha istnieje ten dziwny pociąg do doszukiwania się ukrytych przyczyn, zupełnie odmiennych, niż są w rzeczywistości. To, żebyśmy byli społecznością, jest słabym argumentem dla ludzi, którzy nie czują się jej częścią. Dziwią się oni: „po co ja mam być częścią jakiejś społeczności? Ja tu jestem po to, żeby właśnie nie być! Gdybym chciał być częścią społeczności, to zostałbym u siebie, w swoim miasteczku, a tu ktoś próbuje włączać mnie w jakieś działania, które są przeciwko mnie, bo ja nie w takim celu przyjechałem do stolicy”. Ludzie tak myślący bardzo często powodują się tym, że chcą czuć się zwolnieni od odpowiedzialności, które stawia im bycie w jakiejś społeczności i w Warszawie szukają anonimowości. To jest trudne, także zresztą przez to, że takich doświadczeń mamy bardzo wiele i bardzo różnych. Także ze świętem Smolnej. Nie ukrywam, że tegoroczny pomysł zejścia na podwórka, to kolejna próba budowania wspólnoty na poziomie nawet nie klatek schodowych, ale ich części – czyli takim najbardziej elementarnym. Bo wspólnoty tutaj nie ma. Proszę sobie wyobrazić, że połowa naszej ulicy mieszka w tym wielkim budynku na samym końcu – tym osiemnastopiętrowym wieżowcu. Tam jest taki zarząd, którego prezes wysłał do mnie pismo z wyrzutem, że bezprawnie powiesiliśmy ogłoszenie zapraszające na święto ulicy. Wie Pan, to jest poziom niezrozumienia funkcji działań integracyjnych, który chyba nie wymaga komentarza. Gdyby poziom wspólnotowości mierzyć ogólnymi stadiami rozwoju społecznego, to tak naprawdę jesteśmy na poziomie kamienia łupanego. I łupiemy na poziomie podwórek i klatek. Ale z drugiej strony sporo udało się już zrobić – to że nie mamy porno-ulotek, to że nie mamy graffiti, to wszystko widać. A to są rzeczy w skali miasta po prostu niewyobrażalne! I myślę, że to nas akurat wyróżnia. Fakt, że gdy idę ulicą, to wielu mijanych przechodniów znam. To, że w święcie uczestniczą wszystkie „lokalne” biznesy. Ja się z tego bardzo cieszę, że mogę mieszkać na ulicy, która nie jest niczyja.

A jak wygląda stosunek miasta do organizowanych przez Was świąt?
Miasto bardzo serio nas traktuje. Muszę powiedzieć, że momentami nawet chyba zbyt serio. Wydaje się im jak gdyby, że nasza możliwość dogadywania się w jednej sprawie od razu uruchamia możliwości dogadywania się w dowolnej innej. A to tak nie jest. Mnie się bardzo dobrze z miastem pracuje. Co nie oznacza, że to jest kontakt, który nazwałbym sprawczym. Bo zazwyczaj taki nie jest. Dobrym przykładem jest sprawa spowalniaczy, które od dłuższego czasu chcemy wprowadzić na Smolną. Mamy tu taki klub dla niepełnosprawnych „Start”. Prezesem tego klubu jest mój kolega Krzysztof i razem złożyliśmy już trzy pisma w tej sprawie do miasta. Zorganizowaliśmy nawet rok temu dyskusję z miastem i dostaliśmy zapewnienie, że będą. I nie ma. Próbowaliśmy zresztą także innymi kanałami, ale zawsze to powoduje jakieś zakłopotanie u tych ludzi z miasta, którzy starali się pomóc. Ci urzędnicy to są młodzi ludzie, którzy zdawałoby się, mają zapał i otwarte umysły. A jednak tak nie jest. Gdy człowiek wstępuje w szeregi instytucji, bezkrytycznie akceptuje jej prawa, wpada w schematy. I w ten sposób powstaje błędne koło, które spowalnia rozwój.

W jaki sposób można zorganizować święto ulicy? Czy istnieje coś takiego jak organizacyjne „know-how” takiego święta?
Może jest, ale ja bym nie zaglądał nawet do niego. Ale nie chciałbym wypaść na obskuranta. Uważam, że ulice są przeróżne. Nie kryję, wydaje mi się, że swoimi działaniami zachęciłem kilka osób do organizowania czegoś podobnego. Na niektórych z nich byłem. I na szczęście, każda z nich była w innym stylu. Kolega spod Warszawy zorganizował w swojej miejscowości w Korzeniówce – która położona jest w lesie, a jak to w naszych lasach jest, wiadomo: wszyscy tam wszystko wywalają – no i tam mieszkańcy zorganizowali sobie święto w postaci czyszczenia lasu, a potem pikniku. I oni wszyscy się wtedy poznali, zrobili coś wspólnie razem i całe wydarzenie okazało się strzałem w dziesiątkę. Inny kolega, który przeniósł się na Białołękę, do tych nowych bloków, wylądował w środowisku, w którym nikt się nie zna. Męczyło go to trochę i zaczął tutaj ze mną myśleć, jak by coś tam wspólnie zrobić. No i powstał pomysł, żeby zrobić coś dookoła spraw dzieci – bo tam jest mnóstwo młodych małżeństw, albo bardzo młodych par. No i wyszedł im lokalny dzień dziecka. Byli bardzo zadowoleni. Smolna jest nieco inna od tych przykładów – to jest jednak ulica śródmiejska, w której mieszczą się instytucje. Ale nam bardzo zależało, aby te instytucje nie traktowały tej przestrzeni jako niczyjej. Żeby się stały odpowiedzialnym korporacyjnym obywatelem ulicy. I to się rzeczywiście dzieje. Zapoczątkowało to Wydawnictwo „Iskry”, jego prezes osobiście wyszedł na ulicę ze stoiskiem i sprzedawał książki, jest jeszcze „Książka i Wiedza”, może w tym roku namówimy panią z biustonoszami, żeby do nas wyszła. Centrum Damiana także wystawiło swoje produkty w postaci testów na zawartość cholesterolu, panie pielęgniarki biegały wystrojone i robiły jakieś badania. Staramy się angażować firmy, które mają swoje siedziby przy ulicy Smolnej.
Czym charakteryzuje się Smolna, że ma swoje święto? Czy istnieją ulice, które mogłyby „nie być godne” posiadania swojego święta?
A czemuż miałyby nie mieć…. dlatego, że ulica nazywa się Marchlewskiego, to od razu nie jest predestynowana do świętowania? Takich ulic zresztą już nie ma, ale nie, nie wydaje mi się. Myślę, że każda ulica może mieć swoje święto. Każde środowisko może szukać sposobów na to, żeby czuło się lepiej z sobą, bo to do tego się sprowadza. W relacjach między ludźmi jest tyle chłodu i podejrzliwości, że szukać trzeba sposobów na zbliżenie. Myślę, że pięćdziesiąt lat komunizmu wywołało skutki, z których my w ogóle nie zdajemy sobie sprawy. Cały czas liczymy tylko PKB, a to co niepoliczalne zdaje się być dla nas całkowicie nieważne. Sprowadziłem kiedyś do Polski amerykańskiego profesora Stephena Younga, napisał on książkę pt. „Etyczny kapitalizm”. Odbyło się publiczne spotkanie i jedna z posłanek zadała mu pytanie: „Panie profesorze, to kiedy my się wydobędziemy z tych wszystkich mankamentów, które odziedziczyliśmy po tamtym okresie?”. On powiedział: „Wie pani, ja jestem pierwszy raz w Polsce, za bardzo się nie znam na Polsce, ale mam żonę Wietnamkę i jeżdżę do Wietnamu często i tak sobie myślę, że jak jest jeden rok komunizmu, to potrzebne jest dziesięć lat odbudowywania tego, co ten jeden rok komunizmu zniszczył, czyli na wasze pięćdziesiąt lat musi przypaść pięćset lat odpracowywania strat”. I ja myślę, że coś w tym jest. Bo skutki w mentalności pozostają. Widać to na przykładzie wschodnich Niemiec – pięćdziesiąt lat spowodowało, że w tym samym kraju, ludzie posiadają różny standard mentalny, co sprawia, że integracja ludzi mówiących w tym samym języku, posiadających tą samą historię jest dziś wyjątkowo trudna.

Ale ja bym – wracając do Warszawy – zauważył, że zaczyna się coś takiego, jak rozkwit lokalności. Święto Smolnej to teraz tylko jeden przykład z wielu.
Byliśmy pierwsi, no ale…. jak na Warszawę, w której jest kilka tysięcy ulic, kilka świąt wiosny nie czyni. Chodzi o celebrowanie obywatelstwa, celebrowanie bycia z sobą, tego, że możemy coś wspólnie zrobić, że zamieszkujemy wspólną przestrzeń. Miasto jest cudownym wynalazkiem człowieka, w którym – w przeciwieństwie do wsi – coś istotnego się działo. Wieś ma jakby inną funkcję. A miasto miało być splotem, który kreuje. My mamy ten splot niesprawny, bo tu brakuje elementu empatii. Warszawiacy nie kochają swojego miasta. Optymizm jest tutaj potrzebny, ale trzeba mieć wiedzę, że tu potrzeba środków bardziej radykalnych. Nawet jakby każda ulica dostała pieniądze na organizowanie swojego święta – to by nic nie dało, oprócz zadłużenia miasta. Tu trzeba jeszcze dobrej diagnozy, potrzeba mądrych urzędników, którzy nie pozwolą rozbudzać nadziei tylko po to, by nastąpiło po nich rozczarowanie. Nasza społeczna przestrzeń miejska znajduje się w stanie choroby, a proszę zauważyć, że nikt nawet tego tak nie nazywa. Potrzebna jest jak najszybsza rekonwalescencja i nie można sobie pozwalać na popełnianie błędów, a one są popełniane codziennie. Ta rekonwalescencja będzie trwała długo. Przykład Wschodnich Niemiec, które zostały dołączone do świetnie zagospodarowanego organizmu, a nie mogą się zaadoptować. Jest więcej emigrantów niż imigrantów. Miasto Goerlitz, które miało 120 tysięcy ludności, ma teraz 60, a spadnie do 50. Połowa budynków jest niezamieszkałych. Z tego też nie wyciąga się wniosków. Cały czas dla włodarzy ważna jest ekonomia, robienie dróg, obwodnic, koncentrujemy się na kamieniach i one są najważniejsze. Natomiast to, co miękkie jest traktowane po macoszemu. To najlepiej widać po tym, że pieniądze na kulturę i edukację są obcinane jako pierwsze. Nie można zabrać pieniędzy na drogi, czy koleje, bo to podstawa, a to jest nieprawda – podstawą jest to, czego uczą w szkole i jakie postawy tam przekazują.

Miejmy jednak nadzieję, że to będzie się zmieniać!