Date of publication:
Średni czas czytania 3 minutes
print
Dla naszego kina najważniejszym wydarzeniem dwudziestolecia jest bez wątpienia uchwalenie w sierpniu 2005 r. ustawy o kinematografii.

Jerzy Płażewski

Dla naszego kina najważniejszym wydarzeniem dwudziestolecia jest bez wątpienia uchwalenie w sierpniu 2005 r. ustawy o kinematografii. Dzięki niej produkcja filmów polskich w ustroju wolnorynkowym zyskała solidną bazę finansową, skutecznie zastępując absolutnie nieaktualną, jeszcze komunistyczną, ustawę z 1987 roku. Warto przypomnieć, że ustawie przeciwna była Platforma Obywatelska, jako rzekomo podatkowi nałożonemu na dochody przedsiębiorstw audiowizualnych. Paroletnia już praktyka wykazała, że zaprojektowane ustawą funkcjonowanie kinematografii jest poprawne, co zapewne skłoniło wielu ówczesnych przeciwników do zmiany stanowiska.
Oczywiście finansowanie twórczości nie w każdej dyscyplinie sztuki jest sprawą kluczową. Poeta może stworzyć arcydzieło ołówkiem w zaszyciu, filmowiec musi dysponować milionami. Owe miliony we własnym zakresie zgromadzic może kino w USA, gdyż tam na filmy, prawie wyłącznie rodzime, chodzi 970 milionów widzów rocznie, gdy u nas 25 (zaś w Estonii 1 milion, a mimo to Estonia także chce mieć własną kinematografię).
Ustawa trafnie wybiera drogę pośrednią. Ani kino producentów prywatnych, całkowicie pozbawionych pomocy państwa (dodam, że za komunizmu właściwie zawód producenta filmowego nie istniał, chyba, że za takiego uważalibyśmy aparatczyka PZPR, dozorującego kino), ani kino państwowe, dyktujące twórcom postawy. Państwo otrzymuje od telewizji publicznych i prywatnych, od kiniarzy i dystrybutorów półtora procent ich przychodów, a uzyskane kwoty przeznacza na pomoc w realizacji filmów ambitnych, artystycznych. Żąda, by producent miał już pewien kapitał początkowy, które może powiększyć (lub nie) nawet aż do 90% zaplanowanego budżetu. Oczywiście poza finansowaniem produkcji filmów – co jest podstawowym kierunkiem pomocy – kwoty te wspomagają także inne cele, związane z kulturą filmową.
Ustawa doprowadziła kino polskie do stanu – mimo kryzysu – pewnej zasobności. Pozwoliło to osiągnąć przyzwoity średni poziom produkcji – czterdzieści filmów pełnometrażowych. Czy to zadowala? Powiem szczerze: tylko liczbowo. Jakościowo kino polskie nie przeżywa okresu świetności. Słyszy się głosy, że im pieniędzy więcej, tym poziom filmów niższy. Ale, może właśnie po udowodnieniu, że system jest realistyczny, należy wszcząć poważną dyskusję, jak uchronić go przed pokusami komercjalizacji?