Settings and search
Mistrzowie - Marek Hendrykowski
W roku 1989 Wajda i Konwicki mieli zaledwie 63 lata, Kutz 60, Zanussi lat 50, a najstarsi Has, Różewicz, Morgenstern i Kawalerowicz - odpowiednio 64, 65, 67 i 67. Zdecydowanie za wcześnie, by odchodzić z zawodu. Nic dziwnego, że starsze pokolenie nie zamierzało przejść na zasłużoną emeryturę, zręcznie konserwując dotychczasowy układ sił i własne środowiskowe awantaże.
W roku 1989 Wajda i Konwicki mieli zaledwie 63 lata, Kutz 60, Zanussi lat 50, a najstarsi: Has, Różewicz, Morgenstern i Kawalerowicz – odpowiednio 64, 65, 67 i 67. Zdecydowanie za wcześnie, by odchodzić z zawodu. Nic dziwnego, że starsze pokolenie nie zamierzało przejść na zasłużoną emeryturę, przez co zręcznie konserwowali dotychczasowy układ sił i własne środowiskowe awantaże. Należy dodać, że z roku na rok coraz bardziej eksponowaną rolę zdobywało również młodsze pokolenie mistrzów polskiego kina: Kieślowski, Łoziński, Marczewski, Barański, Zaorski, Holland, Bajon, Gliński, Machulski, Krauze, Kędzierzawska, Dumała i in.
Fala debiutów filmowców należących do następnej generacji pojawiła się u nas dopiero około roku 2000. Nie spowodowała jednak znaczącego przesunięcia akcentów. Młodzi nie zdołali podbić swoimi filmami i przekonać do siebie szerszej widowni. Walka o prymat trwa nadal. Jeśli wyjść poza uwarunkowania gry sił, toczącej się nieustannie przez dwie dekady i spojrzeć szerzej, to cały konflikt młodzi starzy ma również swoją pozytywną stronę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że dla prawidłowego rozwoju sztuce filmowej niezbędni są zarówno utalentowani debiutanci, jak i wielcy mistrzowie.
Kategorie „albo albo” nie mają tu zastosowania. Moce wytwórcze naszej kinematografii, choć nadal skromne, wystarczą zarówno dla najmłodszych, jak i dla doświadczonych reżyserów z długoletnim stażem. Tymczasem polskie kino ostatnich dwóch dekad ma wyraźny problem z zagospodarowaniem swoich mistrzów. Z jednej strony, panuje w nim niczym nieusprawiedliwiony kult młodości, z drugiej – podskórna niechęć do dawnych autorów z liczącym się dorobkiem. Zarówno jedno, jak i drugie jest szkodliwe. Ta polityka konfrontacji nie prowadzi do niczego dobrego. Nie chodzi przecież o to, by młodzi zajęli od jutra miejsce starszych, spychając ich do lamusa. Produkujemy dziś dostatecznie wiele filmów fabularnych, by kręcili je tak nieznani dotąd, jak i uznani filmowcy. Nie sam dostęp do środków jest tu problemem, lecz klasa powstającego produktu, jego wartość i ciągle zbyt mała atrakcyjność w oczach widowni. W tym rzecz. Kinematografia, która nie umie poradzić sobie z naturalnym przecież zjawiskiem konfliktu pokoleń i właściwie wykorzystać zasobów energii, jaką daje twórcze napięcie między młodością a doświadczeniem, poważnie ogranicza szanse swojego rozwoju.
Bilans zawodowej aktywności mistrzów polskiego kina za lata 1989-2008, choć niezły, generalnie wypada jednak znacznie poniżej oczekiwań. Wśród niewątpliwych aktywów są: „Lawa” Konwickiego, „Pan Tadeusz” i „Katyń” Wajdy, „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową” Zanussiego, „Śmierć jak kromka chleba”, „Pułkownik Kwiatkowski” i „Zawrócony” Kutza, dokumentalne „Okruchy” i „Spotkania” Karabasza oraz telewizyjny „Żółty szalik” Morgensterna. Rzecz do dyskusji: wiele to czy niewiele, ale gdy pomyśleć o największych sukcesach polskiego kina w świecie, i tak najpierw przychodzi na myśl Oscar 2000 za całokształt twórczości dla Andrzeja Wajdy. Mistrzowską klasę potwierdzili też w tym okresie: Roman Polański jako autor „Pianisty” i ostatnio Jerzy Skolimowski jako twórca „Czterech nocy z Anną”.
Odeszli: Nasfeter, Has, Lenica, Kawalerowicz, Leszczyński, Różewicz. Od lat milczą Stanisław Lenartowicz i Edward Żebrowski. Fatalną stratą okazała się przedwczesna śmierć 55 letniego zaledwie Krzysztofa Kieślowskiego, który na przełomie lat 80. i 90. święcił za granicą wielkie triumfy jako autor „Dekalogu”, „Podwójnego życia Weroniki” i „Trzech kolorów”, stając się najważniejszym twórcą polskiego kina tamtego czasu. Czekamy na zapowiadane nowe filmy: Wajdy, Morgensterna, Zanussiego, ale przecież nie oni nadają dziś ton polskiej sztuce filmowej. Kto zastąpi dawnych mistrzów? Pytanie o następców pozostaje nagląco aktualne. Czy w naszej kinematografii zaznaczy się wkrótce od dawna oczekiwany przełom, podobny temu, który przed z górą półwieczem poderwał do lotu kino polskiego Października? Czy młodzi gniewni 2009 mają naprawdę coś istotnego do przekazania i są dzisiaj zdolni razem stworzyć wyrazistą formację intelektualno artystyczną równą tamtej, którą nazwano niegdyś polską szkołą filmową?
Jedno jest pewne: wielkie dokonania naszych mistrzów nie tylko nie straciły na znaczeniu, ale nadal współtworzą pamięć polskiego kina, której echo pozwoli młodym odnaleźć i usłyszeć w przestrzeni społecznej własny głos. Jest się do czego odnieść i od czego odbić. Mistrzowie są potrzebni debiutantom. Jedni i drudzy okazują się niezbędni w rozwoju naszej kinematografii. Wiemy wszyscy, że trudno pozyskać środki na realizację ambitnych projektów, a film – zwłaszcza film autorski – powstaje wśród licznych uwarunkowań. Tym większą jednak wartość mają te z nich, które są piękne i czyste. Nie tracę nadziei, że kiedyś powstaną i że pewnego dnia je zobaczymy.
Fala debiutów filmowców należących do następnej generacji pojawiła się u nas dopiero około roku 2000. Nie spowodowała jednak znaczącego przesunięcia akcentów. Młodzi nie zdołali podbić swoimi filmami i przekonać do siebie szerszej widowni. Walka o prymat trwa nadal. Jeśli wyjść poza uwarunkowania gry sił, toczącej się nieustannie przez dwie dekady i spojrzeć szerzej, to cały konflikt młodzi starzy ma również swoją pozytywną stronę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że dla prawidłowego rozwoju sztuce filmowej niezbędni są zarówno utalentowani debiutanci, jak i wielcy mistrzowie.
Kategorie „albo albo” nie mają tu zastosowania. Moce wytwórcze naszej kinematografii, choć nadal skromne, wystarczą zarówno dla najmłodszych, jak i dla doświadczonych reżyserów z długoletnim stażem. Tymczasem polskie kino ostatnich dwóch dekad ma wyraźny problem z zagospodarowaniem swoich mistrzów. Z jednej strony, panuje w nim niczym nieusprawiedliwiony kult młodości, z drugiej – podskórna niechęć do dawnych autorów z liczącym się dorobkiem. Zarówno jedno, jak i drugie jest szkodliwe. Ta polityka konfrontacji nie prowadzi do niczego dobrego. Nie chodzi przecież o to, by młodzi zajęli od jutra miejsce starszych, spychając ich do lamusa. Produkujemy dziś dostatecznie wiele filmów fabularnych, by kręcili je tak nieznani dotąd, jak i uznani filmowcy. Nie sam dostęp do środków jest tu problemem, lecz klasa powstającego produktu, jego wartość i ciągle zbyt mała atrakcyjność w oczach widowni. W tym rzecz. Kinematografia, która nie umie poradzić sobie z naturalnym przecież zjawiskiem konfliktu pokoleń i właściwie wykorzystać zasobów energii, jaką daje twórcze napięcie między młodością a doświadczeniem, poważnie ogranicza szanse swojego rozwoju.
Bilans zawodowej aktywności mistrzów polskiego kina za lata 1989-2008, choć niezły, generalnie wypada jednak znacznie poniżej oczekiwań. Wśród niewątpliwych aktywów są: „Lawa” Konwickiego, „Pan Tadeusz” i „Katyń” Wajdy, „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową” Zanussiego, „Śmierć jak kromka chleba”, „Pułkownik Kwiatkowski” i „Zawrócony” Kutza, dokumentalne „Okruchy” i „Spotkania” Karabasza oraz telewizyjny „Żółty szalik” Morgensterna. Rzecz do dyskusji: wiele to czy niewiele, ale gdy pomyśleć o największych sukcesach polskiego kina w świecie, i tak najpierw przychodzi na myśl Oscar 2000 za całokształt twórczości dla Andrzeja Wajdy. Mistrzowską klasę potwierdzili też w tym okresie: Roman Polański jako autor „Pianisty” i ostatnio Jerzy Skolimowski jako twórca „Czterech nocy z Anną”.
Odeszli: Nasfeter, Has, Lenica, Kawalerowicz, Leszczyński, Różewicz. Od lat milczą Stanisław Lenartowicz i Edward Żebrowski. Fatalną stratą okazała się przedwczesna śmierć 55 letniego zaledwie Krzysztofa Kieślowskiego, który na przełomie lat 80. i 90. święcił za granicą wielkie triumfy jako autor „Dekalogu”, „Podwójnego życia Weroniki” i „Trzech kolorów”, stając się najważniejszym twórcą polskiego kina tamtego czasu. Czekamy na zapowiadane nowe filmy: Wajdy, Morgensterna, Zanussiego, ale przecież nie oni nadają dziś ton polskiej sztuce filmowej. Kto zastąpi dawnych mistrzów? Pytanie o następców pozostaje nagląco aktualne. Czy w naszej kinematografii zaznaczy się wkrótce od dawna oczekiwany przełom, podobny temu, który przed z górą półwieczem poderwał do lotu kino polskiego Października? Czy młodzi gniewni 2009 mają naprawdę coś istotnego do przekazania i są dzisiaj zdolni razem stworzyć wyrazistą formację intelektualno artystyczną równą tamtej, którą nazwano niegdyś polską szkołą filmową?
Jedno jest pewne: wielkie dokonania naszych mistrzów nie tylko nie straciły na znaczeniu, ale nadal współtworzą pamięć polskiego kina, której echo pozwoli młodym odnaleźć i usłyszeć w przestrzeni społecznej własny głos. Jest się do czego odnieść i od czego odbić. Mistrzowie są potrzebni debiutantom. Jedni i drudzy okazują się niezbędni w rozwoju naszej kinematografii. Wiemy wszyscy, że trudno pozyskać środki na realizację ambitnych projektów, a film – zwłaszcza film autorski – powstaje wśród licznych uwarunkowań. Tym większą jednak wartość mają te z nich, które są piękne i czyste. Nie tracę nadziei, że kiedyś powstaną i że pewnego dnia je zobaczymy.