Settings and search
Festiwale filmowe - Paweł T. Felis
Na przełomie lat 80. i 90. z festiwali liczyły się w zasadzie dwa: ten w Gdyni – i ten najstarszy, w Łagowie, który jeszcze w 1991 roku pokazywał aż 14 premierowych filmów polskich (m.in. Szulkina, Falka, Barańskiego, Glińskiego). „Zakrawa to na żart, że roczną produkcję polskiej kinematografii można poznać i ocenić praktycznie tylko na dwu kolejnych festiwalach” – pisał wtedy oburzony dziennikarz „Gazety Wyborczej”. „W repertuarze naszych kin nie ma polskich filmów. Na palcach można policzyć te, które pokazuje telewizja. Pozostają zagraniczne festiwale, pokazy robocze w wytwórniach, DKF y”.
Na przełomie lat 80. i 90. z festiwali liczyły się w zasadzie dwa: ten w Gdyni – i ten najstarszy, w Łagowie, który jeszcze w 1991 roku pokazywał aż 14 premierowych filmów polskich (m.in. Szulkina, Falka, Barańskiego, Glińskiego). „Zakrawa to na żart, że roczną produkcję polskiej kinematografii można poznać i ocenić praktycznie tylko na dwu kolejnych festiwalach” – pisał wtedy oburzony dziennikarz „Gazety Wyborczej”. „W repertuarze naszych kin nie ma polskich filmów. Na palcach można policzyć te, które pokazuje telewizja. Pozostają zagraniczne festiwale, pokazy robocze w wytwórniach, DKF y”.
Batalia o regularną dystrybucję polskiego kina po blisko dwudziestu latach okazała się skuteczna, nawet jeśli i dziś zdarzają się tytuły, które dystrybuowane są z opóźnieniem, w skandalicznie małej liczbie kopii (jak „Parę osób, mały czas”) lub od razu trafiają do telewizji albo na rynek DVD. Zmieniła się więc – a raczej powinna zmienić – rola festiwalu w Gdyni, który jest dziś raczej przeglądem wszystkich (lub prawie wszystkich) naszych produkcji. Skostniała formuła, często zaskakujące werdykty jury (jak rok temu, gdy „Mała Moskwa” Krzystka wygrała m.in. z filmem Szumowskiej „33 sceny z życia”), nieudolne kopiowanie wystawnej, Oscarowej gali zastępujące dyskusję o filmach, a przede wszystkim brak pomysłu na promocję polskiego kina (również za granicą): to główne zarzuty, jakie padały wobec festiwalu w gorącej dyskusji wywołanej w 2008 roku przez Łukasza Barczyka (i jego gest niezgłoszenia „Nieruchomego poruszyciela” do konkursu). Efektów organizacyjnych jak na razie jednak brak, poza pomysłem, by w 2010 roku gdyńska impreza odbyła się nie we wrześniu, a… w maju.
Podstawowa rola festiwali – wypełnianie repertuarowych luk – nie zmieniła się do dziś. Tu pionierem był Roman Gutek: człowiek DKF ów, który stworzył i przez sześć lat (1985 1991) kierował Warszawskim Tygodniem Filmowym, zmienionym później na Warszawski Festiwal Filmowy. To właśnie WFF, którym od 1992 roku szefuje Stefan Laudyn, wykreował na początku lat 90. modę na kino artystyczne: legendarne tłumy ustawiały się w długich kolejkach po bilety, by oglądać Jarmuscha, Jarmana, Greenawaya. To WFF wypromował parę kultowych w Polsce filmów, jak „Samotni” Ondřička, „Arizona Dream” Kusturicy czy „Trainspotting” Boyle’a. Od kilku już lat impreza Laudyna spełnia też rolę, której nie spełnia Gdynia – pomaga polskim filmom w promocji zagranicznej (trudno niedocenić zasług Stefana Laudyna w międzynarodowych sukcesach m.in. „Sztuczek” czy „33 scen z życia”).
Roman Gutek, który już w pierwszej połowie lat 90. zajął się dystrybucją, z organizacji międzynarodowych festiwali nie zrezygnował. Zmieniał co prawda imprezy i ich miejsca, ale wszędzie przyciągał publiczność: najpierw do Kazimierza Dolnego (na Lato Filmów, które bez niego wyraźnie straciło na znaczeniu, zostało zawieszone, a wreszcie reaktywowane w Toruniu i obecnie w Warszawie), a wreszcie do Sanoka, Cieszyna i Wrocławia, gdzie odbywały się od 2001 roku kolejne edycje festiwalu Era Nowe Horyzonty. Ze skromnej, sanockiej imprezy, która w Cieszynie niemal rozsadzała urokliwe miasteczko energią zafascynowanej kinem młodej widowni, udało się stworzyć we Wrocławiu festiwal na światowym poziomie, miejsce autentycznego, dziesięciodniowego święta kina.
Co zawdzięczamy festiwalom? Widz, który jedzie na ENH do Wrocławia, może poczuć się tak, jakby jednocześnie był w Cannes, Wenecji, Berlinie, Rotterdamie i paru innych miejscach: oglądać może najnowsze, nagradzane lub wyłuskane z pobocznych sekcji produkcje z najważniejszych imprez filmowych świata. W przypadku WFF jest podobnie, choć na szczęście różnice w gustach szefów są widoczne: w Warszawie mniej jest niż we Wrocławiu kinowych eksperymentów, więcej filmów – w dobrym sensie tego słowa – popularnych. Nie można też zapominać o Camerimage, świetnie sprofilowanym festiwalu operatorów, na który co roku przyjeżdżają reżyserskie i aktorskie gwiazdy; mimo perturbacji z władzami kolejnych miast (najpierw Torunia, a teraz Łodzi, z którą szef Marek Żydowicz znów ma problemy), to wciąż w środowisku filmowym za granicą najbardziej rozpoznawana impreza filmowa w Polsce.
Ostatnie dziesięć lat to zresztą w Polsce prawdziwy wysyp festiwali – Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu, Tofifest w Toruniu, Dwa Brzegi w Kazimierzu czy posiadające wieloletnią tradycję, ale rozwijające się ambitnie w ostatnich latach – Ińskie Lato Filmowe i szukający nowej formuły Krakowski Festiwal Filmowy. Przede wszystkim jednak znakomity programowo Planete Doc Review prężnie kierowany przez Artura Liebharta, który w ciągu kilku lat wykreował w Polsce autentyczną modę na dokumenty.
Podobnie jak na całym świecie, festiwale to dziś u nas odrębny obieg filmów: większość tytułów pokazywanych na tego rodzaju imprezach nigdy nie trafi później do kin. Ale czy festiwale nie rozleniwiły jednocześnie polskich widzów? Dlaczego na ENH, WFF, Camerimage czy Sputnik (festiwal filmów rosyjskich) przychodzą tłumy, a te same filmy pokazywane w regularnej dystrybucji ogląda często garstka widzów?
Najwyraźniej przyzwyczailiśmy się, że kino ambitne, oryginalne, niepokorne i skłaniające do myślenia oglądamy właśnie na festiwalach, a w weekendy chodzimy chętniej na amerykańskie superprodukcje do multipleksów. Z festiwali trzeba się oczywiście cieszyć, chwalić niepowtarzalną atmosferę imprez we Wrocławiu, Warszawie czy Łodzi, gdzie ma miejsce tak rzadkie dziś spotkanie kinomanów, a jednak wątpliwości pozostają. Tyle że nie dotyczą one wyłącznie Polski – z podobnymi dylematami borykają się inni i, na razie, rozwiązania nie widać.
Batalia o regularną dystrybucję polskiego kina po blisko dwudziestu latach okazała się skuteczna, nawet jeśli i dziś zdarzają się tytuły, które dystrybuowane są z opóźnieniem, w skandalicznie małej liczbie kopii (jak „Parę osób, mały czas”) lub od razu trafiają do telewizji albo na rynek DVD. Zmieniła się więc – a raczej powinna zmienić – rola festiwalu w Gdyni, który jest dziś raczej przeglądem wszystkich (lub prawie wszystkich) naszych produkcji. Skostniała formuła, często zaskakujące werdykty jury (jak rok temu, gdy „Mała Moskwa” Krzystka wygrała m.in. z filmem Szumowskiej „33 sceny z życia”), nieudolne kopiowanie wystawnej, Oscarowej gali zastępujące dyskusję o filmach, a przede wszystkim brak pomysłu na promocję polskiego kina (również za granicą): to główne zarzuty, jakie padały wobec festiwalu w gorącej dyskusji wywołanej w 2008 roku przez Łukasza Barczyka (i jego gest niezgłoszenia „Nieruchomego poruszyciela” do konkursu). Efektów organizacyjnych jak na razie jednak brak, poza pomysłem, by w 2010 roku gdyńska impreza odbyła się nie we wrześniu, a… w maju.
Podstawowa rola festiwali – wypełnianie repertuarowych luk – nie zmieniła się do dziś. Tu pionierem był Roman Gutek: człowiek DKF ów, który stworzył i przez sześć lat (1985 1991) kierował Warszawskim Tygodniem Filmowym, zmienionym później na Warszawski Festiwal Filmowy. To właśnie WFF, którym od 1992 roku szefuje Stefan Laudyn, wykreował na początku lat 90. modę na kino artystyczne: legendarne tłumy ustawiały się w długich kolejkach po bilety, by oglądać Jarmuscha, Jarmana, Greenawaya. To WFF wypromował parę kultowych w Polsce filmów, jak „Samotni” Ondřička, „Arizona Dream” Kusturicy czy „Trainspotting” Boyle’a. Od kilku już lat impreza Laudyna spełnia też rolę, której nie spełnia Gdynia – pomaga polskim filmom w promocji zagranicznej (trudno niedocenić zasług Stefana Laudyna w międzynarodowych sukcesach m.in. „Sztuczek” czy „33 scen z życia”).
Roman Gutek, który już w pierwszej połowie lat 90. zajął się dystrybucją, z organizacji międzynarodowych festiwali nie zrezygnował. Zmieniał co prawda imprezy i ich miejsca, ale wszędzie przyciągał publiczność: najpierw do Kazimierza Dolnego (na Lato Filmów, które bez niego wyraźnie straciło na znaczeniu, zostało zawieszone, a wreszcie reaktywowane w Toruniu i obecnie w Warszawie), a wreszcie do Sanoka, Cieszyna i Wrocławia, gdzie odbywały się od 2001 roku kolejne edycje festiwalu Era Nowe Horyzonty. Ze skromnej, sanockiej imprezy, która w Cieszynie niemal rozsadzała urokliwe miasteczko energią zafascynowanej kinem młodej widowni, udało się stworzyć we Wrocławiu festiwal na światowym poziomie, miejsce autentycznego, dziesięciodniowego święta kina.
Co zawdzięczamy festiwalom? Widz, który jedzie na ENH do Wrocławia, może poczuć się tak, jakby jednocześnie był w Cannes, Wenecji, Berlinie, Rotterdamie i paru innych miejscach: oglądać może najnowsze, nagradzane lub wyłuskane z pobocznych sekcji produkcje z najważniejszych imprez filmowych świata. W przypadku WFF jest podobnie, choć na szczęście różnice w gustach szefów są widoczne: w Warszawie mniej jest niż we Wrocławiu kinowych eksperymentów, więcej filmów – w dobrym sensie tego słowa – popularnych. Nie można też zapominać o Camerimage, świetnie sprofilowanym festiwalu operatorów, na który co roku przyjeżdżają reżyserskie i aktorskie gwiazdy; mimo perturbacji z władzami kolejnych miast (najpierw Torunia, a teraz Łodzi, z którą szef Marek Żydowicz znów ma problemy), to wciąż w środowisku filmowym za granicą najbardziej rozpoznawana impreza filmowa w Polsce.
Ostatnie dziesięć lat to zresztą w Polsce prawdziwy wysyp festiwali – Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu, Tofifest w Toruniu, Dwa Brzegi w Kazimierzu czy posiadające wieloletnią tradycję, ale rozwijające się ambitnie w ostatnich latach – Ińskie Lato Filmowe i szukający nowej formuły Krakowski Festiwal Filmowy. Przede wszystkim jednak znakomity programowo Planete Doc Review prężnie kierowany przez Artura Liebharta, który w ciągu kilku lat wykreował w Polsce autentyczną modę na dokumenty.
Podobnie jak na całym świecie, festiwale to dziś u nas odrębny obieg filmów: większość tytułów pokazywanych na tego rodzaju imprezach nigdy nie trafi później do kin. Ale czy festiwale nie rozleniwiły jednocześnie polskich widzów? Dlaczego na ENH, WFF, Camerimage czy Sputnik (festiwal filmów rosyjskich) przychodzą tłumy, a te same filmy pokazywane w regularnej dystrybucji ogląda często garstka widzów?
Najwyraźniej przyzwyczailiśmy się, że kino ambitne, oryginalne, niepokorne i skłaniające do myślenia oglądamy właśnie na festiwalach, a w weekendy chodzimy chętniej na amerykańskie superprodukcje do multipleksów. Z festiwali trzeba się oczywiście cieszyć, chwalić niepowtarzalną atmosferę imprez we Wrocławiu, Warszawie czy Łodzi, gdzie ma miejsce tak rzadkie dziś spotkanie kinomanów, a jednak wątpliwości pozostają. Tyle że nie dotyczą one wyłącznie Polski – z podobnymi dylematami borykają się inni i, na razie, rozwiązania nie widać.