Debiuty filmowe - Paweł T. Felis

Date of publication:
Średni czas czytania 8 minutes
print
Tuż przed politycznym przełomem – w roku 1988 – debiutował w kinie jeden z najważniejszych polskich reżyserów ostatniego dwudziestolecia Krzysztof Krauze. Na nieudanym filmie „Nowy Jork czwarta rano” wyraźnie odcisnęły jednak piętno podstawowe wady kina z końca lat 80. – brak indywidualnego stylu i nieudolne próby naśladowania gotowych wzorców. Krauze otrząsnął się późno (wyraźnie dopiero w „Długu” z 1999 roku), za to w momencie, w którym kino polskie zdążyło się już zmienić i „wychować” młodych reżyserów autorów z indywidualnym stylem.
Tuż przed politycznym przełomem – w roku 1988 – debiutował w kinie jeden z najważniejszych polskich reżyserów ostatniego dwudziestolecia Krzysztof Krauze. Na nieudanym filmie „Nowy Jork czwarta rano” wyraźnie odcisnęły jednak piętno podstawowe wady kina z końca lat 80. – brak indywidualnego stylu i nieudolne próby naśladowania gotowych wzorców. Krauze otrząsnął się późno (wyraźnie dopiero w „Długu” z 1999 roku), za to w momencie, w którym kino polskie zdążyło się już zmienić i „wychować” młodych reżyserów autorów z indywidualnym stylem.

Jednym z najbardziej wyrazistych był od swojego pierwszego filmu „Pogrzeb kartofla” (1990) Jan Jakub Kolski, który na swój sposób połączył prowincję z magią, codzienną przaśność z filozoficzną przypowieścią, baśń i rodzinną anegdotę („Jańcio Wodnik”, „Szabla od komendanta”). Niemal każdy jego film – z wyjątkiem zaskakującej nieco, dopieszczonej formalnie „Pornografii” (2003) według Gombrowicza – to kolejny rozdział prywatnego mitu, który najbardziej dojrzale zabrzmiał w „Historii kina w Popielawach” (1998). U Kolskiego zawsze bowiem jednym z bohaterów jest ten, kto stoi za kamerą – nawet w „Jasminum” (2006), niedocenionej u nas, uwodzicielskiej, „zapachowej” bajce przypowieści.

Do grona nowych filmowych autorów z własnym charakterem pisma należą zresztą zarówno Władysław Pasikowski, jak i Dorota Kędzierzawska. Pasikowski, który już przy swoim debiucie zapowiadał, że chce kręcić filmy dla jak największej widowni, od „Krolla” (1991), a jeszcze bardziej od kultowych „Psów” (1992) był bodaj największym objawieniem kina komercyjnego od czasów Juliusza Machulskiego: kina niby naśladującego zachodnie wzorce, a jednak wyraźnie wpisanego w polskie realia (zwłaszcza w ryzykownych „Psach”), przekornego i zrobionego z imponującą werwą. Szkoda tylko, że styl Pasikowskiego z czasem stał się u niego manierą (ostatnim udanym dokonaniem był telewizyjny serial „Glina”). Na przeciwnym biegunie sytuuje się kino Doroty Kędzierzawskiej – od czasu wyróżnionego w Cannes, pełnometrażowego debiutu „Diabły, diabły” (1991), interesują ją głównie bohaterowie słabi, poniżani, spychani na margines: kobieta zdominowana przez mężczyzn, staruszka, a przede wszystkim – dziecko. To z tej perspektywy Kędzierzawska ogląda świat, zawsze u niej ubrany w świadomie przeestetyzowaną formę – kiedy po „Jestem” (2005) miałem wrażenie, że ten sposób opowiadania również staje się manierą, Kędzierzawska zrealizowała „Pora umierać” (2007), w którym znakomicie pogodziła bajkowość i psychologiczną wiarygodność, dopieszczoną urodę zdjęć i wyzierający z nich, autentyczny dramat.

Bywały w minionym dwudziestoleciu przypadki, w których od czasu debiutu twórca wyraźnie się rozwijał. Jak Michał Rosa, który przeszedł niebywałą drogę od czasu „Gorącego czwartku” (1993) i „Farby” (1997) do „Co słonko widziało” (2006) i „Rysy”(2006), Małgorzata Szumowska, która po intrygującym „Szczęśliwym człowieku” (2000) i zupełnie nieudanym, pretensjonalnym „Ono” (2004) zachwyciła „33 scenami z życia” (2008) czy Łukasz Barczyk, który od czasu „Patrzę na ciebie Marysiu” (1999), dla mnie jednego z najważniejszych debiutów dwudziestolecia, imponuje wciąż młodością, skłonnością do ryzyka, formalną brawurą i psychologiczną przenikliwością (również w niedocenionym „Nieruchomym poruszycielu”, 2008). Nie można też zapomnieć o Konradzie Niewolskim (debiutancki „D.I.L.”, 2002) i Przemysławie Wojcieszku („Zabij ich wszystkich”, 1999), dwóch twórcach niezależnych bez szkoły filmowej, którzy mimo ostatnich, słabszych filmów, nie powiedzieli jeszcze – mam wrażenie – ostatniego słowa. Największą osobowością ostatnich dziesięciu lat okazał się jednak Andrzej Jakimowski – jedyny nowy w środowisku twórca dwóch filmów spełnionych („Zmruż oczy”, 2003 i „Sztuczki”, 2007), reżyser filozof, który patrzy na świat z zachwytem, ale bez złudzeń, jest wyczulony na zwykłość, ale dlatego, że odnajduje w niej to, co niezwykłe.

W odniesieniu do ostatnich dwudziestu lat określenie „znakomity debiut” brzmi jednak dwuznacznie: co bowiem działo się z tymi, którzy tak zachwycali swoimi pierwszymi filmami? Maciej Dejczer, twórca jednego z najważniejszych filmów przełomu lat 80. i 90. – „300 mil do nieba” (1989) – po następnym, komercyjnym filmie („Bandyta”, 1997) zajął się reżyserowaniem seriali, podobnie jak Filip Zylber, reżyser niezwykłego „Pożegnania z Marią” (1993). Piętno świetnego debiutu, któremu nie jest w stanie dorównać drugi film, zaciążyło na Piotrze Trzaskalskim („Edi”, 2002 i „Mistrz”, 2005) czy Magdalenie Piekorz („Pręgi”, 2004, „Senność”, 2008). Swoich drugich filmów nie zrealizowali jeszcze Artur Urbański („Bellissima”, 2000), Marek Lechki („Moje miasto”, 2002), Iwona Siekierzyńska („Moje pieczone kurczaki”, 2002) czy twórca niezwykłego „Portretu podwójnego” (2000) – Mariusz Front, a dopiero teraz reżyseruje go Wojciech Smarzowski („Wesele”, 2004).

Kolskiego, Kędzierzawską, nawet Rosę czy późnego debiutanta Jakimowskiego trudno już dziś zaliczać do „młodych zdolnych”. Ale ta młodość jest – czeka tylko na to, by dać o sobie znać: może w nowych filmach Anny Jadowskiej i Ewy Stankiewicz (wspólnie debiutowały „Dotknij mnie”, 2004), Smarzowskiego i Wojcieszka, Niewolskiego i Szumowskiej? Albo Xawerego Żuławskiego, który po rozszalałym „Chaosie” (2005) zrobił ryzykowną „Wojnę polsko ruską” (2009) według Doroty Masłowskiej. I to zrobił znakomicie.