Settings and search
"Koty" w Romie - Jacek Mikołajczyk
10 stycznia 2004 r. Na nobliwej scenie warszawskiej „Romy”, zaludnionej jeszcze nie tak dawno przez mocno stetryczałych operetkowych hrabiów i hrabiny, odbyła się polska prapremiera „Kotów” Andrew Lloyd Webbera, musicalu dzierżącego wówczas rekord najdłużej granego w historii Broadwayu.
10 stycznia 2004 r. Na nobliwej scenie warszawskiej „Romy”, zaludnionej jeszcze nie tak dawno przez mocno stetryczałych operetkowych hrabiów i hrabiny, odbyła się polska prapremiera „Kotów” Andrew Lloyd Webbera, musicalu dzierżącego wówczas rekord najdłużej granego w historii Broadwayu.
Recenzje były entuzjastyczne, publiczność oczarowana, pod teatrem pojawiły się autokary o ciekawszych niż zazwyczaj rejestracjach, ale znaczenie tej premiery dla musicalu w Polsce zdecydowanie wykraczało poza tego typu ciekawostki. Nagle narodził się u nas teatralny przemysł rozrywkowy, znany dotąd głównie z wycieczek do londyńskiego „Theatrelandu”, czy też nielicznym bywalcom nowojorskiej ulicy Szerokiej.
Musicalowa Warszawa pożegnała się ze stałym, etatowym zespołem i wzorem Zachodu rozwinęła na szeroką skalę instytucję castingu. Roma zaczęła grać co wieczór to samo przedstawienie, co wymagało rozkręcenia ogromnej machiny promocyjnej, o filmowym raczej niż znanym dotąd z teatru rozmachu. „Koty” zaliczyły rynkowy egzamin; okazało się, że można i u nas, że jednym tytułem da się zapełnić widownię dużego teatru, że da się jakoś przebrnąć przez prowadzące ku światowym hitom „kocie łby”.
Sam musical był świetnie zrealizowany. Profesjonalna reżyseria Kępczyńskiego, giętka i gibka choreografia Jacka Badurka i Iwony Runowskiej, osadzony w warszawskim kolorycie lokalnym przekład Daniela Wyszogrodzkiego, uroczo włochate kostiumy Doroty Kołodyńskiej – „Koty” nie odstawały zbytnio od europejskiej średniej. Udało się osiągnąć złoty środek: polska wersja na tyle przypominała zachodni oryginał, by zachować sprawdzony na dziesiątkach scen urok, a jednocześnie była na tyle indywidualna, by realizatorzy mogli zawrzeć w niej własny artystyczny podpis i by… nie przyczepił się licencjodawca.
„Koty” były ukoronowaniem trudnej drogi, jaką przebył Kępczyński od objęcia dyrekcji „Romy” w 1998 roku, ale oczywiście nie były jej końcem. Reżyser bombarduje odtąd widzów kolejnymi przebojami, które poziomem wykonawczym, profesjonalizmem i rozmachem o kilka długości wyprzedzają krajową przeciętną. I chociaż teatr pod pewnym względem stał się zakładnikiem własnego sukcesu – obrana droga wydaje się ograniczać jego repertuar do tytułów odpowiadających gustom najszerszej publiczności – to wychowany w nim zespół artystów i realizatorów pozostaje naszym niekwestionowanym musicalowym liderem. Po prostu, aż chciałoby się, by ta ekipa potwierdziła swe możliwości, pracując nad którymś z bardziej drapieżnych tytułów.
Recenzje były entuzjastyczne, publiczność oczarowana, pod teatrem pojawiły się autokary o ciekawszych niż zazwyczaj rejestracjach, ale znaczenie tej premiery dla musicalu w Polsce zdecydowanie wykraczało poza tego typu ciekawostki. Nagle narodził się u nas teatralny przemysł rozrywkowy, znany dotąd głównie z wycieczek do londyńskiego „Theatrelandu”, czy też nielicznym bywalcom nowojorskiej ulicy Szerokiej.
Musicalowa Warszawa pożegnała się ze stałym, etatowym zespołem i wzorem Zachodu rozwinęła na szeroką skalę instytucję castingu. Roma zaczęła grać co wieczór to samo przedstawienie, co wymagało rozkręcenia ogromnej machiny promocyjnej, o filmowym raczej niż znanym dotąd z teatru rozmachu. „Koty” zaliczyły rynkowy egzamin; okazało się, że można i u nas, że jednym tytułem da się zapełnić widownię dużego teatru, że da się jakoś przebrnąć przez prowadzące ku światowym hitom „kocie łby”.
Sam musical był świetnie zrealizowany. Profesjonalna reżyseria Kępczyńskiego, giętka i gibka choreografia Jacka Badurka i Iwony Runowskiej, osadzony w warszawskim kolorycie lokalnym przekład Daniela Wyszogrodzkiego, uroczo włochate kostiumy Doroty Kołodyńskiej – „Koty” nie odstawały zbytnio od europejskiej średniej. Udało się osiągnąć złoty środek: polska wersja na tyle przypominała zachodni oryginał, by zachować sprawdzony na dziesiątkach scen urok, a jednocześnie była na tyle indywidualna, by realizatorzy mogli zawrzeć w niej własny artystyczny podpis i by… nie przyczepił się licencjodawca.
„Koty” były ukoronowaniem trudnej drogi, jaką przebył Kępczyński od objęcia dyrekcji „Romy” w 1998 roku, ale oczywiście nie były jej końcem. Reżyser bombarduje odtąd widzów kolejnymi przebojami, które poziomem wykonawczym, profesjonalizmem i rozmachem o kilka długości wyprzedzają krajową przeciętną. I chociaż teatr pod pewnym względem stał się zakładnikiem własnego sukcesu – obrana droga wydaje się ograniczać jego repertuar do tytułów odpowiadających gustom najszerszej publiczności – to wychowany w nim zespół artystów i realizatorów pozostaje naszym niekwestionowanym musicalowym liderem. Po prostu, aż chciałoby się, by ta ekipa potwierdziła swe możliwości, pracując nad którymś z bardziej drapieżnych tytułów.