Date of publication: 01.10.2012
Średni czas czytania 54 minutes
print

Urodziła się w roku, w którym wielkie mocarstwa, kraje Lądu i Morza, zawarły dwudziestoletni rozejm. Świat wkroczył wtedy w dziwny czas, najbardziej nowoczesny w historii naszej cywilizacji – czasy, które nastąpiły potem, były już nowoczesne dużo mniej. Właśnie wtedy, w czasach tego dwudziestoletniego rozejmu, w ostatecznym paroksyzmie umierała stara sztuka: powstawały ostatnie obrazy i ostatnie książki, rodziły się za to nowe filmy. Dżentelmeni ciągle jeszcze niektóre spory rozwiązywali za pomocą pistoletu, na podmiejskich łąkach o wschodzie słońca, lecz zajeżdżali na te łąki automobilami. A ich sekundanci wysłanie biletu poprzedzali rozmową telefoniczną.

Urodziła się w domu, który nie był ani dworkiem, ani chłopską chatą, ani miejską kamienicą, bo też urodziła się w kraju, w którym bogaci chłopi przy zachodnich kresach miewali domy o wiele okazalsze, niż dwory ubogiej szlachty na kresach wschodnich. Urodziła się w kraju, w którym w wielu miasteczkach nie było ani jednego murowanego budynku i mieszczanie żyli w domach przypominających chłopskie chaty. W miastach prawdziwych mieszkali zaś potomkowie starej szlachty, której kiedyś w mieście mieszkać nie było wolno pod groźbą utraty szlachectwa i którzy mianowali się inteligencją, na barkach której spoczywał podobno los ludu. Nikt dokładnie nie potrafi wskazać momentu, w którym lud na owe chude, kościste barki inteligenta się wspiął, ale tym nieszczególnie się przejmowano, bo w kraju, w którym się urodziła, niechętnie zwracano uwagę na szczegóły.

Urodziła się więc w domu, który był trochę miejski i trochę wiejski, podmurowany, lecz drewniany, w salonie stał fortepian, ale po podwórzu, dookoła studni, chodziły kury. Niedaleko stał również chlew wraz z przybudówką, w której skończy się ta historia.

Matka wydała ją na świat, a za nią, za tą małą, siną dziewczynką, na świat wylała się cała matczyna krew, przesiąkając przez materace i prześcieradła i matka umarła, zanim jeszcze mleko pociekło z jej piersi. Cieszono się więc z narodzin i płakano po śmierci.

Był listopad. Kiedy stali nad trumną matki, tuląc i karmiąc mlekiem z butelki tę malutką pół-sierotkę, patrzyli przez okna na równą linię horyzontu. Świat był płaski i pokrywały go pola, zaorane teraz i czarne. I takie dali jej imię, po prostu: Pola.

Rosła szybko i kiedy osiągnęła dwadzieścia jeden lat, była piękna, dobra i mądra. Podobna do matki – mówili. Jak dwie krople wody. Ale jednak, nowa, inna. Co do jej piękności – to trudno tu mówić o czyjekolwiek zasłudze, sama taka wyrosła, wysoka, bujna, o włosach gęstych i jasnych i cudnie splątanych. Ciało miała rasowe, pierś wysoką, okrągłe biodra i ramiona, dłonie długopalce i smukłe. I oczy, wilgotne i ciemnoniebieskie. Takie geny – mówili – wschodnie i zachodnie, celtyckie, germańskie, słowiańskie i Bóg jeden jeszcze raczy wiedzieć jakie.

Na jej dobroć i mądrość złożył się kolektywny wysiłek wszystkich domowników. Służba bez ostentacji uczyła ją swoich cynicznych, ludowych mądrości, Ojciec, wujowie i stryjowie wykładali swoje, zachodził ksiądz pleban i nauczał katechizmu, a mała Pola robiła wtedy pobożną minkę, składała rączki i wpatrywała się w księdza plebana z szacunkiem, jakby był co najmniej samym papieżem. Kiedy służba potem wygłaszała swoje zgryźliwości na temat kleszego charakteru, Pola słuchała również z uwagą, uśmiechała się, kiedy opowiadali kawały o grubym proboszczu.

Miała oczywiście swoje wady, jak każda dwudziestoletnia dziewczyna. Była odrobinę rozrzutna, była też leniwa, w bardzo kobiecy sposób, była mocno zarozumiała i konfabulowała czasem, ale nikt nie miał jej tego za złe, bo to wszystko właśnie, jej zalety i wady, czyniły ją taką, jaką ją kochali. Była w końcu ich Polą.

Miała więc dwadzieścia jeden lat. Dom był przy uczęszczanej drodze, a Pola była piękna. Wielu czyhało na jej cnotę, próbowali uwieść, byli tacy, co chcieli się żenić. Pola miała jednak swojego wybranka, chłopca, którego znała od dziecka, jednego z domowników. Wszyscy od dawna zakładali, że jemu będzie przeznaczona.

Inni zalotnicy jednak nie ustępowali. Jednym zależało na smaku jej ust i na miękkości jej rasowego ciała. Inni chcieli powiększyć swoje dobra, inni szukali dobrej żony.

Jednak tylko dwóch konkurentów się liczyło. Pierwszy był bogaty, miał dobre maniery, piękny dom i tytuł barona. Był również przekonany, że ziemia należąca do rodziny Poli nie jest dobrze uprawiana. Czy chciał się z Polą ożenić, czy zrobić z niej swoją kochanicę, było to sprawą wtórną, bo patrzył na nią, jak na chodzącą płodność, której szerokie biodra i obfite piersi obiecywały dobre staranie o potomstwo. Mówili o nim po prostu Baron.

Drugi był wzbogaconym majordomusem starego hrabiego, który zmarł (być może otruty, jak mawiano), a w testamencie cały majątek zostawił swojemu słudze. Ten był krępy, o silnych rękach, bardzo czerwony na gębie. Ubierał się jak chłop, ale rządził jak książę. Dom Poli miał z nim stary zatarg – o ile nikt już nie pamiętał, kiedy ostatni raz była jakaś awantura z pierwszym z zalotników, to z Majordomusem awantury trwały od dawna. Rodzina Poli wynajmować musiała swój dom, oddany kiedyś, dawno temu, za karciane długi dalekich przodków. Czynsz był bardzo wysoki, więc kiedy stary hrabia umarł, Ojciec dziewczyny wyszarpał od zdezorientowanego Majordomusa akt własności – tamten dać nie chciał, ale Ojciec był człowiekiem zdecydowanym, wziął służbę, obił paru stajennych, zmęczonych przeganianiem starych sług hrabiego i w końcu się na swoim starym domu uwłaszczył. Majordomus nigdy mu tego nie wybaczył. Pobitych sług mu nie wybaczył, bezczelności nie wybaczył – bo dodać trzeba, że kiedy Majordomus usiadł na starym fotelu pana hrabiego, to poczuł, że dorównuje staremu we wszystkim, a nawet go przewyższa. I być może naprawdę tak było.

I Majordomus pragnął Poli. W Domu tłumaczono to sobie różnie: byli tacy, którzy twierdzili, że ten sługus o czerwonej gębie, który udaje pana, chce po prostu Polę zbrukać. Chce ją posiąść, bo jej nienawidzi, nienawidzi jej jasnej cery, jasnych włosów i smukłych palców. Ale tak mawiali tylko ci, którym rzeczywistość jawiła się jako zbyt prosta.

Owszem, Majordomus pragnął Poli. Kiedy widywał ją czasem, w starym ciele grały żądze z dawna już zapomniane, burzyła się krew, kiedy śliska tkanina sukienki zawijała się na biodrach dziewczyny. Ale jego ambicje były dużo większe – ręka Poli i reszta jej ciała również, Dom i domownicy przebrani w jego nowe, proste liberie, jawili mu się jako etap do budowy wielkiego latyfundium. Znał się dobrze ze sługami na dworze Barona i sądził, że kiedy zobaczą go w całej jego sile i potędze, to zechcą wyrzucić z dworu swojego pana i przyłączyć się do niego, Majordomusa. Na razie jednak, zamiast widzieć siłę, pamiętali tylko jak ludzie z domu Ojca Poli sprali jego stajennych, improwizowaną bronią: sztachetami z płotu, trzonkami wyjętymi z łopat, co komu wpadło w rękę.

Na razie więc obaj chodzili w konkury. Z Majordomusem nikt w Domu mówić nie chciał, przyjmowano go chłodno i wyniośle, wymieniając jedynie zdawkowe uprzejmości - a on nie był głupcem, więc wizyty zarzucił. Ojciec, stryjowie i wujowie Poli chętniej rozmawiali z Baronem, z którym dobrze się przecież znali, był człowiekiem na ich poziomie i z ich klasy, chociaż okazywał im wyższość. Jeden ze stryjów mówił nawet o małżeństwie – węzłem małżeńskim połączą Polę i Barona, wtedy nie będą musieli obawiać się Majordomusa, albo nawet, jak kiedyś było w zwyczaju na tych ziemiach, uzbroją służbę i zajadą uzurpatora i wypędzą go z jego starego, hrabiowskiego dworu, podzielą się potem jego dobrami, oni i Baron.

Cóż z tego, kiedy Pola nawet nie chciała o tym słyszeć. Fakt, Baron nie był baronem z urodzenia, pochodził z ludu, tak samo jak Majordomus, lecz władzę swoją zdobył legalnie, usynowił go umierający bezpotomnie starzec, przekazał mu włości i tytuł. Baron miał więc dobre maniery, ale czasem wpadał w szał i potrafił pobić do nieprzytomności pachołka, który mu w czymś uchybił. I jakoś się Poli nie podobał, mimo manier i pieniędzy.

Aż w końcu Ojciec, po naradzie z córką oznajmił ostatecznie: nie chcę ani Barona, ani Majordomusa za zięciów. Nie chcę ich za mężów dla mojej córki, nie chcę też z żadnym z nich spoufalić się bardziej, niż z drugim. Wobec obu zachowamy równy dystans. Pola zaś zostanie żoną jednego z domowników: tego młodzieńca, który wychowywał się razem z nią i który jest jej przeznaczony.

Tak powiedział i wszyscy stanęli wtedy za nim, zachowali swoje wątpliwości dla siebie. Ale wcześniej, długo radzili i nie doszli do jednomyślności. Obawiali się: a co jeśli Majordomus albo Baron zechcą przyjść i porwać Polę siłą? Mają liczne sługi, zbrojownie dobrze zaopatrzone w fuzje i drągi. Ale Ojciec odpowiadał: stłukliśmy Majordomusa raz, możemy i drugi, Barona też się nie musimy obawiać. Zamówiłem już dziesięć strzelb angielskich, przyjdą lada dzień, mam dwa dobre rewolwery, nic nam nie zrobią. Patrzcie na naszą służbę: może nie jest ich tak wielu jak u Majordomusa albo Barona, ale za to kochają mnie szczerze i nie dadzą przecie zrobić krzywdy ani mi, ani córce mojej.

Czy mu wierzyli? Nie wiadomo. Na pewno chcieli mu wierzyć.

I w końcu nadszedł dzień wesela Poli i chłopca. Była piękna pogoda, więc przed domem ustawiono stoły, nakryto je białymi obrusami, przygotowano posiłki a ojciec pana młodego wykopał beczkę dwudziestoletniej starki i sprowadził muzykantów.

Rano poszli do kościoła: Pola i jej chłopiec przyrzekli sobie to wszystko, co zwykle przyrzekają sobie nowożeńcy. Ksiądz pobłogosławił ich przysięgę, nałożyli sobie obrączki i razem z korowodem gości poszli polną drogą na wesele.

Muzykanci grali, rodzina, służba i goście jedli, pili złocistą starkę i tańczyli. Pola i jej mąż siedzieli u głowy stołu, przyjmowali życzenia i gratulacje, uśmiechali się do gości, pili niewiele i co jakiś czas szli tańczyć, bo każdy wuj i stryj życzył sobie przynajmniej raz zatańczyć z młodą panią. Chętnie poszliby już na pokoje, dopełnić małżeństwa, ale nie wypadało im porzucić gości, cierpliwie siedzieli więc na swoich białych krzesłach, cierpliwie tańczyli i cierpliwie znosili gości coraz bardziej pijanych.

Tylko Ojciec nie pił zbyt wiele. Przy toastach zwilżał wargi starką, prawie nie przełykając. Inni tego na pewno nie spostrzegli – ale Pola widziała, że był strapiony. Wychodził co jakiś czas i kiedy się rozglądała, widziała z daleka jego sylwetkę, w świetle księżyca, jak przechadzał się dookoła obejścia, jakby kogoś wyglądając. Potem rozmawiał długo z ojcem pana młodego, którego najwidoczniej wtajemniczył w swoje zmartwienie, bo ten tłumaczył coś i przekonywał. Pola nie wiedziała o czym mówi jej teść, ale widziała jak pociesza Ojca, wskazując na snujące się po obejściu sługi.

Była czwarta rano i dniało już powoli, kiedy padł pierwszy trup.

Muzyka umilkła dopiero po chwili, nie wszyscy nawet słyszeli odległy strzał – po prostu jeden z gości, kuzyn Poli, przewrócił się do tyłu razem z krzesłem, i pewnie wzięto by go za ofiarę złocistej starki, gdyby pół jego głowy nie zamieniło się w krwawy strzęp.

Umilkła więc muzyka, goście, rodzina i służba milczeli przez chwilę, po czym nagle, jak na komendę, odskoczyli od stołów, zerwali się z krzeseł. Kobiety zaczęły wrzeszczeć, ktoś dopadł zabitego, Ojciec wykrzykiwał jakieś rozkazy służbie.

Od strony drogi rozległ się bojowy okrzyk ze stu gardeł i wszyscy już wiedzieli: oto nadbiegali słudzy Barona, zbrojni w pałki, siekiery i fuzje. Wszyscy mieli zielone liberie, w świetle wschodzącego słońca mosiężnie połyskiwały guziki na ich piersiach.

Za nimi, na tle jeszcze ciemnego, nocnego nieba, widać było konną postać. To był sam Baron, poznali po wierzchowcu – siedział na swoim pociągowym wałachu z Shire, karym, o białych, kosmatych pęcinach. Koń był ogromny, w kłębie przewyższał dorosłego mężczyznę, a Baron siedział w siodle wyprostowany, nawet z podwórza widać było jak piękny ma dosiad, łydkami miękko dotykał końskich boków. Na udzie oparł kolbę lekkiego sztucera – to on zastrzelił kuzyna Poli, dając tym samym sygnał do ataku.

Na podwórzu każdy chwytał, co tylko posłużyć mogło za broń – noże, butelki, ciężki świecznik, nawet krzesła rozrywali, aby czynić z nich pałki. Ulubiony koniuszy Ojca stanął za węgłem domu i strzelał do z rewolweru – a po każdym strzale padał jeden trup.

Baronowi ludzie obalili wątki płotek i wpadli na podwórze i tutaj starli się ze sługami Ojca. Uderzyły o siebie ciała, jęknęli walczący, zadudniły głucho rozbijane pałkami czaszki. Przez chwilę trwali tak, zwarci ze sobą, baronowi ludzie i ojcowscy słudzy, goście i krewniacy, po obu stronach padali ci, których głowy rozbito, których skłuto nożami i poszarpano ostrzami siekier, aż nagle szereg ojcowskich rozerwał się, pękł i kilkunastu baronowych wpadło między weselne stoły. Starcie zamieniło się w nagle w kilkanaście osobnych bójek, bo ojcowscy ciągle bili się jeszcze dzielnie, chociaż już bezładnie. Stajenny wskoczył na stół, ciężkim taboretem powalił na ziemię rosłego wroga, następnie zeskoczył za nim i wraził mu nóż w pierś, po samą rękojeść, wyrwał i sieknął po nogach innego, który, oganiając się przed bratem pana młodego skakał nieopodal jak bokser w ringu. Cóż z tego, kiedy w dwie sekundy później opadło ich sześciu zabijaków w zielonych liberiach i aż przepychali się między sobą, aby każdy mógł zadać chociaż jeden cios.

Majordomusowych zaś pierwszy ujrzał koniuszy, ciągle ostrzeliwujący się z ojcowskiego rewolweru. Szli ze wzgórza, widać ich było z daleka, małe, czarne sylwetki na tle pomarańczowego dysku słońca. Ktoś zakrzyknął, że idą. Niektórzy, co jeszcze się bili z baronowymi, pomyśleli nawet przez chwilę – a może idą na pomoc?

Koniuszy przekonał się pierwszy, komu pomoc niosą majordomusowi ludzie – nie strzelał do nich, uniósł rewolwer do góry i zaraz upadł, rażony w pierś wystrzeloną z dubeltówki breneką.

Wtedy otwarły się wrota stajenne i siedząc już w siodłach wypadli z nich jeźdźcy: Ojciec, stryj Poli, ojciec pana młodego, jeszcze dwóch towarzyszy. Piersią końską obalili jednego z baronowych, który chciał schwytać pierwszego wierzchowca za ogłowie. Ojciec krzyknął coś do córki – o tym, że wróci, że ją odbije, ale ona niewiele z tego słyszała.

Siedziała na swoim krześle, przybranym na biało, ale spowijająca krzesło tkanina, tak samo jak biała suknia pani młodej, zbryzgane były krwią. U jej stóp leżał ojcowski sługa, jeden z tych parobków, którzy prawie nie zachodzili do Domu, nie znała nawet jego imienia. Miał szeroką, głupią twarz i włosy pozlepiane w tłuste kosmyki, w kolorze mokrej słomy. Miał też brud za paznokciami i miał kuchenny nóż wbity w serce.

A ona nawet nie wiedziała, jak się ten parobek nazywał, pamiętała tylko, że był głupi i nie umiał dobrze zaprząc konia do powoziku, zawsze musiał mu ktoś mądrzejszy pomagać.

Siedziała, spokojna i cierpliwa, czekała, aż ludzie Majordomusa i Barona wyłapią wszystkie sługi jej ojca, czekała i zastanawiała się, jak się wszystko ułoży. Patrzyła, jak grubym kolanem pachołek w myśliwskiej kurcie przygniata do ziemi jej męża, który nigdy nie widział jej nagiej i jak wiąże mu ręce na plecach.

Siedziała, aż podszedł do niej Baron i ukłonił się dwornie. Pola odwróciła wzrok, ujrzała podpartego pod boki Majordomusa. Kraciastą chustą ścierał pot z grubego karku. Odwróciła więc wzrok w drugą stronę.

Baron powiedział przekleństwo, lecz powiedział je zimno, bez wściekłości. Chwycił Polę za włosy, szarpnął potężnie i ściągnął z krzesła, upadła na kolana. Biała, pokrytą krwią sukienka nasiąkała błotem. Baron nie puszczał jej włosów, pociągnął i za jej jasne loki podniósł ją z klęczek. Chciała splunąć mu w twarz, ale zupełnie zaschło jej w ustach. Baron puścił włosy i spróbował rozedrzeć suknię. Na dłoniach miał czarne rękawiczki, pachniały mocno końskim potem. Suknia nie chciała ustąpić, więc, zupełnie spokojny, powoli ściągnął rękawiczki, założył je za pas, z kieszeni wyjął scyzoryk, otworzył ostrze i rozciął białą sukienkę Poli, jakby otwierał pakunek na poczcie. Szarpnął za rozcięcie i zdarł jej suknię z ramion, zdarł bieliznę, drapiąc i kalecząc skórę, brutalnie i szybko, ale bez śladu złości i bez śladu żądzy.

I stała przed nimi naga, jej bladą skórę na czerwono znaczyła krew, która przesiąkła wcześniej przez materiał, nie jej krew, lecz krew zabitych. Patrzyli na nią, baronowe sługi i sługi Majordomusa, patrzyli pożądliwie na jej piersi i kibić, podniecały ich jej łzy, a Baron patrzył na nią z pogardą i z nienawiścią i w końcu chwycił ją za kark i pchnął, aż upadła w błoto, które czarną warstwą oblepiło jej dłonie i kolana.

Kopnął ją w żebra i już leżała w błocie, twarzą do ziemi, a on postawił but na karku Poli i skinął uprzejmie na Majordomusa. Ten podszedł, uścisnęli sobie dłonie i Majordomus patrzył na pośladki dziewczyny, na jej jasne włosy, i na baronowy trzewik i grała, wzbierała w nim krew. A Pola leżała w błocie, i czuła całą swoją skórą to błoto, jego drobne, pozlepiane wodą grudki. Zaraz przed jej twarzą była twarz zabitego parobka. Parę kroków dalej, twarz jej męża, który też, ze związanymi rękami, leżał w krwawym szlamie. Patrzyła na swojego męża ze smutkiem. Czemuś nie umarł, razem z nimi, nie musiałbyś oglądać mnie takiej – mówiły jej oczy i on również żałował.

Baron z Majordomusem rozmawiali chwilę, nad nią, a może raczej nad jej ciałem, uzgodnili coś, potem rozeszli się do swoich ludzi.

Polę, ciągle nagą, na polecenie Barona zawleczono do piwnicy. Tam, w ciemnej komórce na kartofle, zgwałciło ją czterech pachołków, dwóch od Barona i dwóch majordomusowych. Kiedy jeden robił swoje, reszta pokornie czekała w kolejce. Na sam koniec, do jej brudnego ciała, śmierdzącego ich zapachami – wstrętnym tytoniem, potem, cebulą – przyszli Majordomus z Baronem. Nie tknęli jej, patrzyli na nią tylko, Majordomus z satysfakcją, a Baron z nienawiścią. W korytarzyku paliła się słaba żarówka i Pola widziała twarz Barona; był naprawdę wściekły, bo widząc ją, jak kuli się z zimna, na usypanych w pryzmę kartoflach, zrozumiał, że jej nie złamali.

Wyszli, parobek zamknął za nimi drzwi i Pola została naga, w nieprzeniknionej czerni komórki na kartofle, czując całym ciałem obojętny chłód ziemi. Nad ranem drzwi rozwarły się na szerokość dłoni – i ta dłoń podała jej jakiś łachman, który mogła założyć, kawałek chleba, który mogła zjeść i wiadomość, która dała jej nadzieję: jej mąż uciekł. Może do jej Ojca, do stryja, którzy pojechali pewnie do dalekich sąsiadów i na pewno przybędą z odsieczą.

Baron zaś podzielił się majątkiem z Majordomusem i bardzo gospodarnie jął zarządzać swoją częścią. Wszelkie nieposłuszeństwo karał surowo – śmiercią, lżejsze przewinienia chłostą. Już trzeciego dnia powiesił jednego z ojcowskich parobków, który podniósł rękę na baronowskiego ekonoma, kiedy ten okładał go szpicrutą po twarzy.

Po tygodniu ten ekonom zginął, zastrzelony na progu własnego domu. Wieści, które życzliwa dusza przyniosła do celi, w której więziona była Pola, głosiły, że za spust pociągnął jej mąż. I że już niedługo, niedługo, a przyjdzie ją wyciągnąć z tej piwnicy, po trupie Barona.

Jednak chłopiec długo nie przychodził, ale też nie dał się złapać. Przez cztery lata okładem Pola mieszkała w podziemnej celi i przez te cztery lata, przynoszono jej wiadomości: nie martw się, córeczko, Ojciec pamięta o tobie i uratuje cię, kiedy tylko będzie mógł. Podobno mieli ciężarówkę i tuzin zbrojnych ludzi, jeździli po włościach Barona i szkodzili mu jak mogli – palili spichrze i stodoły, zabijali zarządców, zabierali konie ze stajen i niszczyli samochody.

Przyniesiono też inną wieść: z wszystkich ojcowskich ludzi, którzy przypadli Majordomusowi, kazał on zabić każdego, kto umiał pisać i czytać, tak jak zabija się zakażone nosacizną bydło albo konie. Żeby zaraza nie przeniosła się na inne, po prostu wyprowadza się zakażonego konia nad skraj dołu, wsadza lufę karabinu w ucho i strzela i wapnem posypuje końskiego trupa. Majordomus bardzo dbał, aby jego sług nie odciągały od roboty takie głupstwa jak gazety czy romanse.

A Pola tkwiła obok sterty zeschniętych na wióry kartofli, skóra jej bielała, aż w końcu przybrała kolor ciała ziemnych robaków, zwiniętych w swoich jamkach głęboko w glebie. Jadła co jej dawano, spała, nie skarżyła się, czekała, bo wiedziała, że jej czas przyjdzie. Jeden ze służby, przesłał jej gryps na malutkim karteluszku, dziewięć słów: „Imperium nasze, gdy powstanie, to tylko z naszej krwi”. Wiedział, że śpi na zeschniętych kartoflach, a jednak pisał jej o „naszym imperium”, dużo myślała o tym chłopcu, który nie miał dla niej imienia, ani twarzy, miał tylko dziewięć słów i charakter pisma.

Potem ktoś wyszeptał przez wąsko rozwarte drzwi: Majordomus powadził się z Baronem. Spór objął też wszystkich sąsiadów, nikt nie zdołał pozostać neutralny i Pola cieszyła się, że teraz nadszedł ich czas – kiedy wrogowie domu jej Ojca walczą między sobą, Ojciec bez wątpienia zdoła wykorzystać sytuację, aby powrócić, wyciągnąć ją z piwnicy, powróci razem z chłopcem, który jest jej mężem, a który nigdy nie spróbował jej ciała. A ona wtedy czystą wodą ze studni na podwórzu spłucze z siebie piwniczny brud, spłucze z siebie wspomnienie tych, którzy ją zgwałcili i położy się do małżeńskiego łoża nie pamiętając już o nich zupełnie.

I przyjdzie też czas dla chłopca, który chciałby, aby z jego krwi narodziło się imperium.

I przynosili jej wiadomości coraz częściej: o sługach, o parobkach ojcowskich, którzy pouciekali z baronowskich folwarków i którzy nie złożyli hołdu Majordomusowi, którzy spali po lasach, ukrywali się w chłopskich, dalekich zagrodach i przychodzili nocami – palili zabudowania, zabijali tych, których zabić należało, ginęli, czasem nawet strzelali się między sobą, bo tak było trzeba. Cieszyła się, ale ten, który przyniósł jej wiadomość i przez rozwarte drzwi ujrzał jej uśmiech, powiedział gorzko, że nie ma się z czego cieszyć. Zapytała – dlaczego? A on, młody, mądry ojcowski sługa, pokręcił tylko głową i odparł, że optymizm nie zastąpi nam tego, co odebrali nam Baron z Majordomusem. Powiedział jej też, że zginął ten chłopak, z którego krwi narodzić miało się Imperium, zginął kijami zatłuczony przez Baronowych ludzi, zabili go, bo pomylili go z kimś innym, ale zabiliby go tym bardziej, gdyby wiedzieli kim jest naprawdę i Pola pomyślała, że biedaczyna nawet śmiercią umarł nie swoją, lecz cudzą.

A potem wszyscy sąsiedzi przyłączyli się do Majordomusa i pewnego dnia poszli do zamku Barona, była ich rzesza, dobre pół tysiąca ludzi, prawie każdy miał broń palną, mieli nawet karabin maszynowy na ciężarówce. Wśród nich były ojcowskie sługi: jedni w liberiach ludzi majordomusowych, założonych z ochotą, albo ze wstrętem, ale z konieczności, inni przystali do różnych bliższych i dalszych sąsiedzkich domów i teraz stali w jednym szeregu z ludźmi Majordomusa, a za nimi stały duchy tych, których przysypano wapnem. Byli też pomiędzy nimi Ojciec i stryj Poli, był też ojciec jej męża – stali daleko, między dalekimi sąsiadami, którzy tolerowali ich z coraz mniej maskowaną pogardą. Ojciec starał się udawać, że nie widzi Majordomusa.

Za nimi stała też Pola. Wypuścił ją z piwnicy stary lokaj, teraz w majordomusowej liberii. Dał jej starą sukienkę i chodaki, zdążyła nawet jakoś obmyć się w balii, wyskrobała brud spod paznokci, sfilcowane włosy ukryła pod chustką.

Stała więc z tyłu, patrzyła, jak rozbijają wrota do baronowego pałacu, jak wyrzucają przez okna jego ludzi.

Baron zastrzelił się w swoim gabinecie, wynieśli trupa i rzucili na żer świniom.

Potem było wielka feta, rozpalono na dziedzińcu ogniska, wytoczono z baronowskich piwnic beczki z winem i wódką, ktoś grał na harmonii, kobiety tańczyły, mężczyźni pili.

Polę wypatrzył pijany Majordomus między swoimi sługami, siedziała gdzieś w kącie i jadła palcami pieczeń z cynowej miski. Kazał ją przyprowadzić, stała przed nim w swoich łachmanach i widziała, że wspomina on czasy, kiedy jej Ojciec – któremu zasugerowano, żeby lepiej na tym święcie zwycięstwa się nie pojawiał, bo Majordomus nie życzy sobie go oglądać – pobił tak boleśnie jego sługi, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Wspominał też chwile jej upokorzenia, kiedy Baron obdarł ją z jej weselnej sukni i wcisnął w błoto i wspominał też piwnicę, w której patrzył, jak ją gwałcili.

Ale dziś cieszył się zwycięstwem. Dziś Majordomus był w dobrym nastroju.

Szepnął coś jednemu ze swoich zarządców, ten zerwał się od zastawionego stołu i gdzieś pobiegł, aby wrócić po kwadransie, razem z zaślubionym, lecz niepoznanym mężem Poli. Był w strasznym stanie: nie miał jednego oka, wybito mu wszystkie zęby, a w lewej dłoni brakowało dwóch palców. Słaniał się na nogach, ledwie stał. Ale Majordomus był dziś w dobrym nastroju i postanowił zaaranżować ceremonię ślubną. Kazał przyprowadzić księdza plebana i przyprowadzono go zaraz: w cywilnych łachach, przerażonego jak pisklę w szczękach kota. Władca całej okolicy zarządził: będzie ślub Poli z jej wybrankiem, ten sam, w którym przeszkodzili krwawi siepacze pokonanego dziś Barona. Ksiądz nieśmiało próbował zauważyć, że ceremonia śluby już się odbyła, wtedy właśnie, ale Majordomus spojrzał tylko na niego i w tym spojrzeniu ksiądz ujrzał całą groźbę: dół, karabinowy pocisk, wapno.

Dali mu stułę zrobioną z białego, jedwabnego szalika, który ktoś wyszabrował z garderoby Barona, ustawili Polę i jej męża obok siebie i ksiądz rozpoczął wypowiadanie słów przysięgi małżeńskiej, którą oboje mieli po nim powtarzać. Ale Pola milczała i milczał też ten okaleczony chłopiec, którego widziała po raz pierwszy od pięciu lat.

I ksiądz w końcu też zamilknął, przerażony konsekwencjami tego milczenia. Ale Majordomus miał dziś dobry nastrój. Machnął na nich ręką i zatopił zęby w pieczonym udźcu gęsi.

Chwycili się więc za ręce, Pola i jej mąż, czuła jego okaleczoną dłoń, a on czuł jej szorstką, zniszczoną skórę i poszli przed siebie, z maleńką nadzieją: może dadzą nam po prostu żyć.

Ale dobry nastrój Majordomusa skończył się wraz z końcem nocy, w której świętowali zwycięstwo. Najpierw kazał wszystkim założyć nowe, szare liberie – wszystkim, którzy pracowali w granicach jego włości, wszyscy nosili takie same ubrania, bo wszyscy byli teraz majordomusowymi. I Pola, i jej mąż również.

Zamieszkali w jednym, małym pokoju-przybudówce do chlewu. Mieli tam bardzo niewiele mebli, ale mieli tam wąskie, lecz jednak małżeńskie łóżko, w którym nocami leczyli rany ciał i dusz.

Majordomus przydzielił ich do opieki nad świniami i praca przy świniach, tych samych, które zjadły truchło Barona, wypełniała im całe dnie. Posiłki jedli we wspólnej jadalni, razem ze wszystkim parobkami w szarych liberiach. Sypiali krótko, sześć godzin, pracowali godzin siedem, potem była godzinna przerwa na obiad i kolejne siedem godzin pracy, wieczorny posiłek i sen. Jeden dzień wolny na dwadzieścia dni pracy.

I mimo to, mimo pracy ponad siły i mimo rudery, w której musieli mieszkać, mogliby być szczęśliwi, gdyby tylko pozostawiono ich w spokoju.

Lecz Majordomus bał się tylko jednego: cienia swojej przeszłości. Bał się, że pewnego dnia, któryś z jego ludzi otruje go tak, jak on otruł hrabiego i po jego trupie sięgnie po to wszystko, co on zbudował całym swoim życiem. Majordomus postanowił żyć wiecznie – a wszyscy, którzy go znali, byli przekonani, że jego żelazna wola jest w stanie powstrzymać ciało przed umieraniem. Przynajmniej tak mu mówili, bo to właśnie chciał słyszeć.

Skoro więc chciał żyć wiecznie, to musiał wiedzieć o wszystkim, co działo się w jego latyfundium. Stworzył więc siatkę szpicli, kierując się prostą zasadą: tam, gdzie mieszkało dwóch jego poddanych, przynajmniej jeden musiał być donosicielem – a najlepiej, jeśli donosili oboje, kontrolując się nawzajem.

Zażądali więc raportów również od męża Poli.

Za pierwszym razem odmówił, wtedy Majordomus osobiście przyszedł do chlewu i oćwiczył Polę szpicrutą, siekąc krwawo skórę na jej twarzy i na rękach, którymi się zasłaniała. Jej męża nie tknął, kazał mu tylko przyjść do swego gabinetu – i po kwadransie stał tam, boso na lśniącym parkiecie, a Majordomus oświadczył mu, że po raz drugi żąda od niego raportów; jeśli odmówi, to Pole weźmie sobie najgorszy z jego pachołków.

Więc zgodził się, i nie powiedział jej o tym ani słowa, bo wiedział, że Pola wolałaby śmierć nawet, niż zdradę, której się dopuścił. Zgodził się, bo chciał jej tylko dla siebie, chociaż na te parę chwil, które mogli spędzić razem, nocami.

I ten dzielny kiedyś człowiek zaczął składać Majordomusowi cotygodniowe raporty, w których relacjonował treść ich rozmów przy oporządzaniu świń. A ona wolałaby być w komórce z kartoflami, wolałaby nawet żeby gwałcił ją ostatni majordomusowy ciura, wolałaby umrzeć i spotkać tego przygłupiego pachołka, którego zabili w dzień ich ślubu i tego chłopca z którego krwi narodzić się miała ich siła i wszystkie sługi ojca, którzy poginęli w ciągu ostatnich lat, za nią. Wszystko to wolałaby od zdrady, której jej mąż się dopuścił.

I tak żyli, Pola o niczym nie wiedziała, ale wszystko czuła.

Mąż nie potrafił już prawdziwie jej kochać, od kiedy ją zdradził. Miał ją, ale nie była już jego Polą, oddzielała go od niej bariera nieprzenikniona. Pracowali więc przy świniach, jedli, starzeli się brzydko, a raporty męża Poli były coraz zwięźlejsze, bo nie mieli już o czym rozmawiać. Czasem krótkie, głupie i pełne nadziei listy pisywał Ojciec, mieszkający coraz to biedniej, u coraz to odleglejszych sąsiadów, Pola już ich nie czytała, odkładała tylko z pietyzmem pod materac łóżka, skąd wyciągać je musiał jej mąż, przepisywał je potem i odpisy zanosił Majordomusowi.

Dochowali się trójki synów, jeden z nich poszedł do seminarium, został księdzem, po czym wyjechał za granicę i podobno został biskupem jakiegoś dalekiego miasta. Drugi niewiele mówił, ale Pola wiedziała, że chłopak spotyka się nocami z kolegami z innych wiosek i przy wątłym płomyku świecy prowadzą jakieś sekretne rozmowy. Trzeci zaś chodził za drugim i starał się donosić swojemu ekonomowi o wszystkim, co robi jego starszy brat.

A między Polą i jej mężem już nic się nie zmieniało, tylko świat się zmieniał. Majordomus kapcaniał. Starzał się coraz bardziej, nie wychodził już ze swojego gabinetu, broda rosła mu biała i długa po pas, pisał wspomnienia, zamiast doglądać swojego latyfundium.

Nie wiedział, jak bardzo szkodzi mu woda ze studni na podwórzu domu Poli, z wodą jasną i zimną, jakiej wcześniej nie pijał. Smakowała mu o wiele bardziej, niż błotnisty, żółty płyn, który piło się w jego starym folwarku, ale jego stare cielsko nie umiało jakoś tej czystej wody znieść. Osłabiała go, trzęsły mu się dłonie, trzepotało mu się serce w starczej piersi i przez głowę przelatywały dziwaczne myśli – lecz pił ją dalej, wypełniała mu trzewia.

I kiedy był już bardzo stary, bezzębny i pogrążony w starczym szaleństwie, nadszedł rok, w którym letnia susza przyniosła wyjątkowy nieurodzaj. Każdy z zarządców Majordomusa knuł już swoją intrygę, jak pozbyć się starego, ale pewnego dnia na podwórze zajechał mały, brudny samochód i wysiadł z niego najstarszy syn Poli, biskup z dalekiego miasta. Przywitał się z matką, obejmując ją za kolana, porozmawiał z głodnymi robotnikami, ciągle noszącymi majordomusowe liberie, każdemu powiedział coś bardzo prostego, co w zasadzie każdy z nich wiedział sam, potrzebował tylko to usłyszeć. Mówił im po prostu, że nie powinni się bać. Pokręcił się po starym obejściu, w którym się wychował, napił się wody ze studni, jeszcze raz ucałował swoją starą matkę, wsiadł do samochodu i wrócił do siebie. Stary Majordomus wyglądał przez okno i niewiele rozumiał.

A następnego dnia, po wyjeździe biskupa z dalekiego miasta, wszystko się zmieniło. Zapewne rękę do tego przyłożyli rosnący w siłę zarządcy, ale nawet im to wszystko zaraz się wymknęło spod kontroli. Zaczęło się od tego, że średni syn pani Poli – bo tak teraz o niej mówiono, pani Pola – następnego dnia po wizycie swojego brata nie poszedł rano do pracy. Demonstracyjnie siadł przy studni na podwórzu i zapalił papierosa. Inni nie wiedzieli co robić, pamiętali jeszcze przemoc, do której kiedyś zdolny był Majordomus, pamiętali dół z wapnem i karabinowe strzały, mijali więc chłopaka w niemym przerażeniu, wyglądali przez okna warsztatów, przez uchylone drzwi – i czekali, co się wydarzy.

I wtedy pani Pola rano nie założyła roboczych ubrań, nie założyła szarej liberii, lecz najlepszą sukienkę, jaką miała, założyła rękawiczki nawet i kapelusz, wyszła ze swojego pokoiku i zamiast iść do chlewu, w którym spędziła ostatnie czterdzieści pięć lat, poszła ku swojemu dziecku, siadła obok niego i poprosiła chłopca o papierosa, wsunęła go do szklanej lufki i zapaliła. Był to jej pierwszy papieros od dziesięcioleci. I siedzieli tam razem i palili, i wtedy wszyscy, donosiciele i zwykli robotnicy, parobcy, sługi majordomusowe w liberiach szarych, wszyscy porzucili swoje zajęcia i zaczęli schodzić się do studni, do miejsca, gdzie siedziała pani Pola i jej syn. Zapalali papierosy i stali tak, w milczeniu, a zarządcy miotali się, próbując zagonić ich do pracy – a inni biegali po podwórzu jak w amoku, chcieli realizować swoje małe zamachy stanu.

W oknie zaś stał brodaty i zgarbiony Majordomus, patrzył na nich przez chwilę, potem wypił duszkiem całą szklankę krystalicznej studziennej wody, kaszlnął, przewrócił się i umarł i okazało się, że czysta woda, starość i śmierć silniejsze są nawet od jego żelaznej woli.

Potem wydarzyło się jeszcze wiele, próbowano dochodzić sprawiedliwości, jedni zarządcy uciekli, inni twierdzili, że zawsze byli skrytymi przeciwnikami Majordomusa, donosiciele udawali, że nie donosili, a ci, na których donoszono, woleli nawet o tym nie myśleć. Biskup znowu przyjechał, wlazł na beczkę i coś próbował tłumaczyć, ale niewielu go słuchało, bo mieli wiele ważniejszych spraw na głowie. W wielkim latyfundium Majordomusa starło się sto frakcji i grup, ale to już pani Poli nie obchodziło. Uściskała swoich synów, najstarszego, średniego i najmłodszego-donosiciela, który na ucho tłumaczył jej, żeby nie wierzyła starszemu, kiedy będzie go oskarżał, ale pani Pola nie słuchała, tak jak nie słuchała też biskupa ani tego, który nocami próbował knuć swoje spiski przeciwko Majordomusowi.

Chciała tylko porozmawiać z mężem, zaczęła więc go szukać i znalazła go w chlewie, w roboczych ubraniach. Była już bardzo stara, chciała więc wybaczyć mu, że nie zginął, że oglądał ją nagą, w jej najgorszym poniżeniu z rękami związanymi i że ciągle żył, i że pracował z nią przez pół wieku w chlewie i żył, i chciała wybaczyć mu zdradę nawet i chciała chociaż przez chwilę być naprawdę jego.

Bo w końcu wydarzyło się coś wielkiego: nie było już ani Barona, ani Majordomusa, były tylko groby tych, których zabili. Mąż pani Poli dobrze to rozumiał.

Znalazła go więc w chlewie, ubranego w zwykłe, robocze ubranie. Wisiał na krótkim powrozie, przywiązanym do belki stropowej i już od pewnego czasu nie żył. Pani Pola odcięła jego ciało, był lekkim staruszkiem, a ona miała jeszcze dużo sił, zaniosła więc go do ich pokoiku, złożyła na łóżku, usiadła obok i wybaczyła mu wszystko, nawet to, że nie był jej godny.

Gładziła jego rzadkie, białe włosy i płakała.

 

K O N I E C

 

 

Szczepan Twardoch

Pilchowice - Warszawa, grudzień 2008