Drugi Numer Czasu Fantastyki

Date of publication: 02.07.2013
Średni czas czytania 27 minutes
print

Właśnie do NCK dotarł najnowszy, pachnący jeszcze farbą, numer "Czasu Fantastyki", a w nim m.in. Zbigniew Wojnarowski o Majorze Downarze, Anna Dominiczak o H.P. Lovecrafcie i Jacek Dukaj o... naiwności.

FILM


„Walc z Baszirem”, film Ari Folmana,wygrał Międzynarodowy Warszawski Festiwal Filmowy AD 2008. Reżyser opowiada o przejściach żołnierzy izraelskich podczas interwencji w Libanie na początku lat 80. Stylizowana na komiks, z ostro kładzionymi kolorami, animacja rotoskopowa, okazała się akuratna do batalistyki i opowieści o udręce dusz. Ta technika sprawdziła się też dwa lata wcześniej przy adaptacji Linklatera „Przez ciemne zwierciadło” Philipa K. Dicka.
Z podobną grą szalonych zdarzeń i halucynacji mamy do czynienia w „Kongresie Futurologicznym”, noweli Stanisława Lema z 1970 roku. Ijon Tichy jest gościem tytułowego Kongresu w Południowej Ameryce, a terroryści atakują jego hotel. Poza futurologami goszczą tam globalni dziwacy, policja ostrzeliwuje wszystkich bombami miłości, Tichemu zwidują się sugestywne przygody, ale zawsze kończy w kanale, w błotnistej mazi. Reszta wspaniałego świata jest farmakologiczną iluzją. Folman, jak nasz Wajda, który też pragnął „Kongres ...” filmować, zachwycił się nowelą, ale to izraelskiemu twórcy udało się doprowadzić do ekranizacji, także z pomocą Polaków.
Maciej Parowski: W Bielsku postaci się poruszyły (o filmie „Kongres” Ari Folmana)


SZKICE

W dokumentach medycznych Winfielda Lovecrafta z 1898 roku widnieje diagnoza „ogólnego paraliżu”. Dziś wiemy, że najprawdopodobniej ojciec pisarza cierpiał na kiłę, której symptomy przypominały psychozę. Pacjent przejawiał urojenia wielkościowe i prześladowcze, był agresywny i pobudzony, pojawiały się konwulsje i objawy demencji.
W trakcie pięciu lat choroby męża Susie Lovecraft – matka Howarda - przeżywała na zmianę chwile nadziei – gdy stan pacjenta chwilowo poprawiał się - i załamania, gdy się pogarszał. Rok 1898 jest początkiem podupadania na zdrowiu psychicznym samej Susie. W karcie medycznej z Butler Hospital czytamy: „kobieta wąskich zainteresowań, która świadomość nadchodzącego bankructwa przypłaciła ciężkim przypadkiem psychozy”. Lata choroby Winfielda wyniszczały rodzinę również finansowo.
Przed chłopcem ukrywano naturę choroby ojca. Dorosły już Lovecraft w listach do przyjaciół wspomina o całkowitym paraliżu, którego ojciec doznał jakoby w wyniku bezsenności i przeciążenia układu nerwowego, co zmusiło go do spędzenia ostatnich pięciu lat życia w szpitalu. Albo Lovecraft tak mało wiedział o istocie tajemniczej choroby, albo tak bardzo chciał zachować w pamięci wizerunek sprawnego ojca.
3 Anna Dominiczak: Do światła, do życia – wpływ wczesnych doświadczeń na osobowość i twórczość H.P. Lovecrafta


Dzieląc się z czytelnikami doświadczeniami mającymi wpływ na jego pisarstwo, opowiedział Wit Szostak, jak to spacerując po Krakowie uświadomił sobie, że przechodnie tylko pozornie przemierzali te same aleje, co on. Na poziomie geograficznym tak właśnie było, jednak, gdy spojrzeć na ulicę przez pryzmat biografii idących nią osób, okazuje się, że posiada ona rozmaite oblicza. Co więcej tak samo dzieje się z całym miastem i każdym człowiekiem – istnieje ogrom prywatnych map Krakowa (i innych miast), a każda jest niepowtarzalna. Aby poznać inne miasta należałoby poznać ich mieszkańców, naruszając cudzą intymność. Tak robi to bohater „Chochołów” - bezwstydny podglądacz przemierzający ogromny dom, któremu odebrano naturalne bariery, by mógł uzyskać dostęp do bliskich mu ludzi, poznawać ich, a poprzez nich poznać i świat (dom i miasto) i siebie.
W moim przekonaniu ponosi w tych staraniach klęskę, jak większość „badaczy” niewychodzących poza obserwację zewnętrza. Poznanie nie jest kwintesencją istnienia. Posługujący się jedynie obserwacją narrator musi przegrać, bo samo poznawanie, bez uczestnictwa i przeżywania, niesie ryzyko wyrzeczenia się właściwości. Być może uczyni z siebie jedynie sobowtóra tych, których podgląda. Nic dziwnego, że bohater i narrator rozdrażnił tak wielu czytelników na forach internetowych – w pierwszej części „Chochołów” przypomina raczej ducha niż człowieka.
11 Paweł Majka: Więcej niż Kraków („Chochoły”, „Dumanowski” i „Fuga” Wita Szostaka)


Mój przyjaciel J. jest wielbicielem Dicka, a w szczególności właśnie powieści „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” . W dzieciństwie miał na niego duży wpływ dziadek, były więzień sowieckiego obozu koncentracyjnego. Dziadek kochał konie. Od powrotu z łagru pił, a kiedy wypił za dużo, babka wyganiała go z domu i szedł spać do stajni. Kochał także swoje wnuki i J. odziedziczył po nim zamiłowanie do zwierząt. Dick niebywale wzmocnił tę pasję, do tego stopnia, że dzisiaj J. jest właścicielem sześciu koni i powiada, że nie wyobraża sobie, jak mógłby dać sobie bez nich radę z wychowaniem swoich dzieci, zwłaszcza trzech córek. Co bowiem lepiej mogłoby ukształtować emocjonalnie dorastającą panienkę niż oporządzanie koni, czyszczenie stajni i jazda konna?
Szczęśliwy jest posiadacz psa. Właściciel sześciu koni jest nie tylko szczęśliwcem, ale i bogaczem - uważny czytelnik „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” nie może mieć, co do tego żadnych wątpliwości.
15 Janusz Cyran: Androidy i wychowanie panienek


W latach 70. XX wieku, gdym studiował astronomię, najbardziej ekscytujące „w branży” pytanie dotyczyło gęstości Wszechświata. Wedle obowiązujących wówczas, opartych na koncepcji Wielkiego Wybuchu (Big Bang), modeli kosmologicznych los rozszerzającego się Wszechświata zależał od tej gęstości właśnie. Jeśli byłaby większa od krytycznej wartości, Wszechświat wyhamowałby ekspansję i wszedł w fazę kontrakcji, czyli kurczenia się. W przeciwnym wypadku rozszerzałby się w nieskończoność, kończąc żywot tzw. śmiercią cieplną - dziś nazywa się to Wielkim Chłodem (Big Freeze).
Skoro tak, astronomowie jęli zliczać występującą we Wszechświecie materię. Po dokonaniu takiej megakosmicznej inwentaryzacji okazało się, iż tej materii jest stukrotnie za mało, aby można było przyjąć opcję kontrakcji. Mimo to wierzono, że jest ona bardziej prawdopodobna (czyżby przeważył wpływ koncepcji końca świata spotykanych wszak we wielu religiach?)
W pewnym sensie intuicja ta się sprawdziła: według dzisiejszych danych Wszechświat składa się w 73% z ciemnej energii i 23% z ciemnej materii, podczas gdy znana nam materia stanowi jedynie niespełna 4% jego masy; tylko 0,5% (sic!) przypada na materię świecącą, reszta to międzygalaktyczny gaz.
21 Tadeusz Solecki: Ciemna strona wszechświata


ROZMOWA

R. Markowski: Nie raz ubolewałeś nad znikaniem z rynku krótkich form literackich. Czy to właśnie z brakiem nowych pomysłów wiąże się niedobór oryginalnych opowiadań?
W. Sedeńko: To jeden z powodów. Drugi to wspomniane zapotrzebowanie ze strony czytelników i wydawców idące w odmiennym kierunku. Kolejny zaś to zmierzch ery czasopism. Czas papierowych magazynów minął – na rynku zostaną tylko te publikowane dzięki dotacjom. Gdyby wydawcy kierowali się wyłącznie wynikami finansowymi, to pisma, które jeszcze funkcjonują, też już by pozamykali. Siłą rzeczy w przeszłość odchodzą też antologie, bo to właśnie pisma są ich naturalnym zapleczem. Podsumowując: opowiadania nie są pisane, bo nie ma gdzie ich drukować. Niebawem dojdzie u nas do tego, co już się stało w Stanach – opowiadania będą powstawać na potrzeby internetu. Tu jest pewna iskierka nadziei, bowiem są już internetowe pisma, które płacą – głodowe, ale jednak – honoraria. Więc opowiadanie ma szanse przetrwać. W Polsce ten kryzys może być głębszy, bo mamy niewielki rynek. Właściwie w ogóle nie mamy już rynku.

– Już teraz są młodzi autorzy, którzy zamiast doskonalić warsztat na krótkich formach, od razu biorą się za długie fabuły...
– I większość z nich sobie z tym nie radzi. A wielcy pisarze, niezależnie od nurtu, w którym tworzyli, zaczynali od opowiadań, a nie pisania z marszu opasłych powieści. Osobiście życzę sobie i wszystkim miłośnikom opowiadań, żeby „Nowa Fantastyka” i inne pisma istniały jak najdłużej. Dotyczy to także kwartalnika „SFinks”, który redaguję wraz z grupą entuzjastów wolontariuszy uważających, że taki magazyn jest nadal potrzebny. Teraz do części informacyjnej i publicystyki dodajemy właśnie dobre, klasyczne opowiadania. Ze względu na gratisową formułę pisma, zachodni autorzy udostępniają nam je za darmo, a tłumacze dokładają swoją pracę.
28 Nowe technologie – stara, ale jara SF ( z Wojtkiem Sedeńko rozmawia Rafał Markowski)


PROZA

Plutonowy stał przed biblioteczną ladą, nie wiedząc, co zrobić, żeby nie wyjść na idio¬tę. Oddalić się z niczym? Zdecydować się na tę pedalską Fleszarową-Muskat?
W sukurs przyszła mu sama bibliotekarka Szymańska.
- Widzę, że pan milicjant – odezwała się, zerkając w kartę czytelnika. – Może tymczasem wypożyczę panu krajowy kryminał? Oceni pan fa-chowym okiem, czy pisarze wła¬ściwie oddają wasz codzienny milicyjny trud.
– Niech towarzyszka zapakuje, co uważa – przystał plutonowy.
Czego w tej książce nie było! Zabójstwo jubilera, przemyt, pokątny handel złotymi dwudziestodola-rówkami, ukrytymi w zderzaku mercedesa. W życiu nie zetknął się z tak luksusowym występkiem. Co było porównywać? On tropił włamania do piwnic, kradzież batonów z samoobsługowego „Samu”, uspokajał pijaków awanturujących się po knajpach, pouczał obywateli, przechodzących przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Skrzecząca pospolitość! Ale wybrał się do biblioteki jeszcze raz i jeszcze, a im więcej czytał, tym bardziej odzyskiwał nadzieję. Nosił na pagonach belki plutonowego, tymczasem ci z kryminałów – Downar, Szczęsny, Kaczanowski – byli gwiazdkowi. Pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki! Zachować czujność, nie pękać przed złem – i człowiek doczeka się przyszłości.
Zaczął palić, by w dalszej perspektywie walczyć z nałogiem, jak książkowi idole. Zainteresował się muzyką poważną, na razie nie Mozartem jak oni, ale piosenkami zespołu „Mazowsze”. Kupił sobie kalendarz z zasadami savoir-vivre’u, żeby szlifować właściwą tamtym kulturę osobistą. Pewnie, że nadal zdarzało mu się przyjąć kilo kiełbasy w formie ła-pówki, skoro wiadomo jak kuleje zaopatrzenie. Albo zdzielił przesłuchiwanego pałką przez grzbiet, żeby nie robił wała z funkcjonariusza MO. Ale czynił postępy. Dla niej.
32 Zbigniew Wojnarowski: Nasz przyjaciel major Downar


FELIETONY


Coraz częściej słyszymy o polskich pisarzach - bynajmniej nie debiutantach - decydujących się wydawać swoje książki wyłącznie w formie e-booków; przekonali się boleśnie, że rynek nie uniesie kosztów druku i fizycznej dystrybucji kolejnego z założenia niskonakładowego tytułu. Nie hańbi już też vanity press, jak ongi hańbiła. Wszyscy chcą pisać i publikować; nikt nie chce czytać.
„The Narrator” Michaela Cisco uświadomił mi dobitnie, że nie jesteśmy wcale takim pożałowania godnym wyjątkiem wśród rynków wydawniczych. Na rynku anglojęzycznym - wciąż największym - zachodzą te same procesy, być może jeszcze bardziej drastyczne, skoro rozgrywane w skali niemal globalnej.
W przypadku „Narratora” najpierw rzuca się w oczy sama forma wydania. Skład i czcionka przywodzą na myśl fanowskie edycje z czasów PRLu. To już współczesne polskie e-ziny PDF-owe porządniej się składa. Aż powziąłem podejrzenie, że to zamierzona ostentacja - podobnie jak podarte dżinsy nie są przecież oznaką biedy, lecz deklaracją stylu, a czasami wręcz światopoglądu.
52 Jacek Dukaj: Bezpowrotnie utracona naiwność powieści


Zabieg dokonany przez Kołodziejczaka w „Czerwonej mgle” jest prosty i sugestywny. Otóż, chcemy tego, czy nie, w Polsce, żyjemy w czasoprzestrzeni sacrum. Nastąpiło nie wszystkim miłe, ale bezdyskusyjne sprzęgnięcie się katolicyzmu z historią Polski, efektem czego nasze miejsca święte to Wawel czy Częstochowa, zbiorowe mogiły czy polski las, będący schronieniem dla powstańców. Podobnie istnieje święty czas (kalendarz liturgiczny, święta narodowe), święte artefakty (różańce, szkaplerze, obrazy Matki Boskiej). Kołodziejczak całą tę religijno-patriotyczną sferę sacrum nazwał patriosferą i obdarzył mocą… magiczną, realnie oddziałującą na świat fizyczny i metafizyczny. Przykładowo, magiczna moc bije z malarskiego, sakralnego baroku, towarzyszy wizerunkom koni i jeźdźców. Natomiast centaury są przykładem magii złej, spotworniałej, karykaturą szlachetnej (i jakże polskiej) więzi… Właściwie całe terytorium Polski jest przedmiotem wściekłej inwazji z różnych Planów o różnej (złej) magii.
To jednak dopiero początek, fundament worlduildingu Kołodziejczaka. Powstało specyficzne fantasy, gdzie rolę magii pełni katolickie sacrum, doprawione garścią militarnych gadżetów rodem z science fiction, z nieortodoksyjnym bestiariuszem, łączącym przeróżne mitologie.
54 Sławomir Górski: Magią, karabinem i różańcem


Wartość zbioru Śniąc o potędze Haski/Stachowicza polega na przywołaniu pragnień naszych przodków. Do bólu postmodernistyczni, z cynicznym uśmieszkiem Franza Maurera na twarzy, karceni przez autorytety wizją „demonów polskiego patriotyzmu” szeroko otwieramy oczy przy onegdajszych opisach wymarzonej przyszłości. Rzeczpospolita stanie się znów przedmurzem cywilizacji j, na którym rozbijają się najazdy Azjatów, a naukowcy ratujący ludzkość przed zagładą okażą się Polakami (Szalony lotnik Czyżowskiego). Kwitnie Warszawa, miasto dobrobytu z nowymi rozwiązaniami ułatwiającymi życie, likwidującymi patologie i niedobry (Czandu, W 20 wieku, Schron na Placu Zamkowym). W polskiej kolonii na Saharze wyrosną szlacheckie dworki (Ludzie elektryczni Krugera), a Polacy pełnić będą rolę Ateńczyków przyszłego świata (Zemsta Prusa). Polska długo przed powstanie Unii wejdzie w skład kontynentalnych federacji, pełniąc w nich rolę przewodnią. Nawet mimo katastrof cywilizacyjnych Polacy pokładają wiarę w mądrość przywódców (Czyżowski – Szalony Lotnik). Nie ma w tym śladu parodii, kpiny metafor, antyutopii. Nasi przodkowie naprawdę z ufnością patrzyli w przyszłość i takie alternatywne dzieje sprzed 90 lat, choć infantylne do bólu, są dobrym antidotum na pęd do odbrązawiania i pedagogiki wstydu.
56 Jakub Ostromęcki: Lekcja mitów i strachów


Specyficznym odgałęzieniem tego rodzaju fikcji jest metaliteratura uprawiana ongiś przez Borgesa i Lema – czyli relacje z nieistniejących książek, recenzje, omówienia fikcji niebyłych (zatem ich nieistnienie wydaje się podwojone – nie dość, że fikcje są w nich – rzekomo - zawarte, to jeszcze same w sobie są blagą). Wpisuje się w tę tradycję krytyk i historyk kina polskiego Tadeusz Lubelski swą książką „Historia niebyła kina PRL”. Różnica jest taka, że autor omawia filmy niezaistniałe, choć takie, które powstać mogły. Relacjonując we wstępie swą metodologię, Lubelski odwołuje się do Borgesa, Lema, Parnickiego oraz Dukaja, ale również do komiksowej „Burzy” Parowskiego/Gawronkiewicza, podkreślając śmiałość i rozmach kreowania alternatywnych wizji ostatniej trójki, a zarazem kreśląc skromność własnych zamierzeń. Skromność to nadmierna, „Historia niebyła…” okazuje się bowiem książką niezwykle frapującą.
Ciekawy jest układ dzieła oraz pewne zabiegi formalne stosowane przez Lubelskiego. Trzynaście fikcyjnych recenzji (każda okraszona świetnym, stylizowanym na epokę plakatem – nie zapominajmy o wyśmienitej polskiej szkole plakatu; opracował rzecz graficznie Kuba Sowiński) poprzedzonych jest wstępem historycznym – autor podaje okoliczności niepowstania rzeczonych filmów. Okoliczności te mają zresztą niejednokrotnie o wiele bardziej fantastyczne podłoże, niż fikcyjne recenzje. Same zaś recenzje stylizowane są na właściwości językowe znanych krytyków filmowych (Jackiewicz, Waldorff, Kałużyński, Sobolewski, Toeplitz – ich nazwiska zostały anagramowo przepoczwarzone). Czy są to podróbki udane – najlepiej chyba wyszli Lubelskiemu Waldorff (czyli Waldy Jerzorff: emfaza i barkowość stylu) i Kałużyński (imć Żak Munty Zygłuński; wspaniała złośliwość okraszona erudycją).
58 Jacek Sobota: Marzenia są ciekawsze


SF NA ŚWIECIE I W SIECI

W styczniowym „Mirie fantastiki” duży blok poświęcony Borysowi Strugackiemu (branżowa konkurencja nic już na ten temat opublikować nie zdążyła). W bardzo osobistym tekście wspomina obu Braci Siergiej Bierieżnoj, jeden z uczestników seminarium literackiego prowadzonego przez Borysa.
Zdaniem Bierieżnego, BS nie był nauczycielem w dosłownym tego słowa znaczeniu, stanowił natomiast potężny katalizator twórczego zrywu. Jego zadanie sprowadzało się do stworzenia odpowiednich warunków , dzięki nim w kandydacie na pisarza miał pojawić się impuls zmieniający go w pisarza pełną gębą. Nie oznaczało to, rzecz jasna, że takim impuls miał wystarczyć za wszystko; każdy pisarz powinien pracować intensywnie nad sobą, rozwijać się, inaczej tracił moralne prawo do nazywania siebie twórcą.
Strugaccy spokojnie znosili to, jak były odbierane ich książki. Każdy czytelnik ma prawo czytać po swojemu, jego odczucia mogą być diametralnie odmienne od odczuć autora. To zupełnie normalne. Poza tym, na każdych dziesięciu czytelników, którym spodoba się tekst, przypadnie setka takich, którym się nie spodoba, i miliony takich, którzy nie dowiedzą się o jego istnieniu.
61 Paweł Laudański: Czarne scenariusze, niezapomniane sny


Ciekawy jest tekst z marcowej „Ikarii” o rzadko analizowanym aspekcie science fiction (zwłaszcza w serialach) – zjawiającym się nie wiadomo skąd pożywieniu. O sztucznym mięsie możemy przeczytać w licznych książkach, a bohaterowie Star Trek śmiało się nim objadają. Czy pojawi się kiedyś na naszym talerzu? Winston Churchill był w latach trzydziestych przekonany, że pierś czy udko kurczaka produkcji laboratoryjnej (tzn. bez konieczności hodowania reszty ptaka) to kwestia kilkudziesięciu lat. Mylił, ale w dobrym towarzystwie. NASA zamówiło u naukowców technologię laboratoryjnego syntetyzowania mięsa do wykorzystania podczas długich lotów. Udało się stworzyć tylko malutki kawałek rybiego mięśnia, do tego niesmaczny. Zamówienie odwołano.
Obrońcy zwierząt z PETA obiecali milion dolarów za wynalezienie sposobu produkcji mięsa bez konieczności zabijania. Ich skarbonki są na razie bezpieczne. Nad sprawą pracuje kilka laboratoriów, ale bez sukcesów. Można wprawdzie rozmnożyć tkankę mięśniową (pobraną od żywego zwierzęcia), używając serum z cielęcych płodów. Niestety, wyprodukowanie tą metodą małego kotleta kosztuje więcej niż kolacja w drogiej restauracji. I nie wiadomo, kto by chciał go jeść – czysta tkanka mięśniowa, bez tłuszczu i śladowych substancji pochłanianych z paszą, która w dodatku nigdy nie „pracowała”, przypomina w smaku błoto. O kuchni a la Star Trek jak możemy najwyżej pomarzyć.
62 Anna Dorota Kamińska: Schaboszczak i atomówka w kosmosie


"Ingress” to aplikacja koncernu Google. Tajemnicza gra w czasie rzeczywistym, która nie odsyła w zupełnie inne przestrzenie, a pozwala na zabawę w świecie tu i teraz. Aby rozpocząć nie wystarczy ściągnąć ją na komórkę. Konieczny jest specjalny kod aktywacyjny, systematycznie rozsyłany do chętnych. Google tłumaczy się, że zainteresowanie „Ingressem” jest spore i należy dbać o płynność działania aplikacji; zapewne to tylko maskarada mająca na celu zafrapowanie większej liczby osób.
Fabuła oparta jest na prostym pomyśle, chodzi o odkrycie osobliwości, zwanej „egzotyczną materią”, która wpływa na zachowanie ludzi. Ekspertyzy nie wykazały, czym jest substancja i skąd pochodzi, jednak krążą plotki, iż to specyficzna forma inwazji obcych. Ludzie dzielą się na frakcje. Zorganizowany Ruch Oporu, zbiera ową materię do analizy w celu ostrożnej kontroli całego procesu. Tzw Oświeceni nie zgadzają się ze wstrzemięźliwością badaczy, nie przyjmują do wiadomości chytrości obcych, informacje o nich zbierają metodą inwazyjną, wzmacniając swoje możliwości i moce do ponadludzkich norm.
Grać można idąc do pracy, na spacerze z psem, w pubie. Program to swoisty skaner tajemniczej energii, wskazujący portale, gdzie jej koncentracja jest większa. Gros potyczek w „Ingress” toczy się o te miejsca. Każdy je widzi – to pomniki, budynki, specyficzne i łatwo rozpoznawalne zakątki miast.
63 Emil Strzeszewski: Nakładka na rzeczywistość