„Johnny” - Kultura Dostępna w Kinach
Recenzja | Łukasz Maciejewski
Charyzma księdza Jana Kaczkowskiego była tak wielka, że biograficzny film o nim był tylko kwestią czasu. Ten kapłan miał w sobie cechy, których bardzo brakuje nie tylko kościołowi katolickiemu w Polsce. Odwagę, wyraziste poglądy, a wreszcie wspaniały charakter, wielkie serce.
W niepozornym, schorowanym ciele księdza, mieściła się wielka moc. Potrafił czynić dobro, założył hospicjum, mówił głośno o doświadczeniu choroby i o tym, jak można nad tym zapanować. „Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, to by nas zabiła” - powtarzał.
W debiucie Daniela Jaroszka wszystko jest pokazane w zgodzie z konwencją, na wzór amerykański. Bohater większy niż historia, a zarazem pamięć o tym, że sam bohater to jednak za mało, że trzeba i warto doprawić tę historię jeszcze równoległą narracją, życiem towarzyszącym. Z co najmniej kilku przyjaciół Kaczkowskiego, których losy mogły dostarczyć materiał na równoprawnego bohatera filmu o „Johnnym” (tak zwracali się do księdza Jana bliscy), scenarzyści: Maciej Kraszewski i Daniel Jaroszek, wybrali Patryka Galewskiego, młodego przestępcę, który właśnie dzięki opiece księdza Jana wyszedł na prostą. Jest dzisiaj dobrym ojcem, kucharzem, właścicielem świetnie prosperujących knajp na Pomorzu.
Dzięki postaci Patryka, mamy swego rodzaju lustro, w którym buntownik polskiego kościoła, Jan Kaczkowski, w kolejnej, popisowej roli wymagającej pełnego, fizycznego i psychicznego utożsamienia się z bohaterem, został zderzony z buntownikiem wobec życia, Patrykiem, w nagrodzonej na festiwalu w Gdyni kreacji Piotra Trojana.
W dobrze napisanej, komercyjnej w najlepszym tego słowa znaczeniu historii, oglądamy zatem codzienność ostatnich lat życia księdza Jana: walkę o hospicjum, życie pensjonariuszy, wywiady, spotkania z rodziną, działanie i niepopularne niekiedy wybory. W dobrze obsadzonej historii – poza Ogrodnikiem i Trojanem, warto wspomnieć o Witoldzie Dębickim, Marcie Stalmierskiej, Joachimie Lamży – największe wrażenie zrobiła na mnie duża, drugoplanowa rola Marii Pakulnis. Niegdysiejsza gwiazda polskiego kina, pamiętana z „Pożegnania jesieni”, „Jeziora Bodeńskiego” czy z „Obywatela Piszczyka”, w „Johnnym” zagrała umierającą, schorowaną aktorkę Hannę, uczącą Patryka życia (oraz manier), a zarazem czerpiącą na ostatniej prostej z jego oddania, siły i czułości. Hanna to rola zrobiona koronkowo, zagrana z żarliwością, oddaniem, na najcieńszych rejestrach. Kiedy na ekranie pojawia się Maria Pakulnis, kino staje się magią. Aż dziw i smutno, że tak niewiele ta wspaniała aktorka otrzymywała w ostatnich latach (czy nawet dekadach) szans, na tak duże i piękne filmowe zaistnienie.
Film „Johnny” stał się przebojem polskich kin. Zasłużenie, gdyż w atrakcyjnej formie przypomniał credo księdza Jana Kaczkowskiego, mówiącego: „Podstawowa zasada prawa naturalnego brzmi: dobro czyń, a zła unikaj. Od tego masz, człowieku, sumienie, czyli po łacinie conscientia – wiedzę wewnętrzną – żeby podejmować odpowiedzialne decyzje. Dobro czyń, a zła unikaj – tę zasadę każdy z nas ma wszczepioną, bez względu na to, jaką religię wyznaje, jak jest uwarunkowany kulturowo”. Takie to proste, tak trudne do zrealizowania. Ksiądz Jan potrafił.