Settings and search
Marzenia są ciekawsze
Jacek Sobota
Dlaczego rzeczywistość podmieniona, skopiowana lub zniekształcona przez różne okoliczności (okaleczona albo „uleczona”) pobudza naszą wyobraźnię? Co sprawia, że falsyfikaty, alternatywy bardziej nas fascynują niż prawdziwy obraz świata? A może nie ma czegoś takiego jak „prawdziwy obraz świata”? Czy tkwi w nas, jak w Philipie Dicku, głębokie przeświadczenie, że ten świat nie jest w istocie prawdziwy? Że wszystko potoczyło się inaczej, źle, że tkwimy w kompletnej i komplementarnej Baudrillardowskiej symulakrze? Albo choć ukłucie wewnętrznego niepokoju – rzeczywistość wykrzywiła się karykaturalnie w akcie skoku niepodobieństwa, wszystko idzie nie tak, jak należy. Powinno być inaczej. Także z takich odczuć biorą się alternatywne wizje rzeczywistości – od jakiegoś czasu polska specjalność (Parowski, Dukaj, Szostak).
Specyficznym odgałęzieniem tego rodzaju fikcji jest metaliteratura uprawiana przez Borgesa i Lema – czyli relacje z nieistniejących książek, recenzje, omówienia fikcji niebyłych. Ich nieistnienie wydaje się podwojone: nie dość, że fikcje są w nich – rzekomo ‑ zawarte, to jeszcze same w sobie są blagą. Wpisuje się w tę tradycję krytyk i historyk kina polskiego Tadeusz Lubelski książką „Historia niebyła kina PRL”. Autor omawia filmy niezaistniałe, choć takie, które powstać mogły. Relacjonując we wstępie swą metodologię, Lubelski odwołuje się do Borgesa, Lema, Parnickiego oraz Dukaja, ale również do komiksowej „Burzy” Parowskiego / Gawronkiewicza, podkreślając śmiałość i rozmach kreowania alternatywnych wizji ostatniej trójki, a zarazem kreśląc skromność własnych zamierzeń. Skromność to nadmierna, „Historia niebyła…” okazuje się bowiem książką frapującą.
Ciekawy jest układ dzieła oraz zabiegi formalne stosowane przez Lubelskiego. Trzynaście fikcyjnych recenzji (każda okraszona stylizowanym na epokę plakatem – nie zapominajmy o wyśmienitej polskiej szkole plakatu; opracował rzecz graficznie Kuba Sowiński) poprzedzonych jest wstępem historycznym. Autor podaje okoliczności niepowstania rzeczonych filmów, a mają one często bardziej fantastyczne podłoże niż fikcyjne recenzje. Same zaś recenzje stylizowane są na właściwości językowe znanych krytyków (Jackiewicz, Waldorff, Kałużyński, Sobolewski, Toeplitz – ich nazwiska zostały anagramowo przepoczwarzone). Najlepiej chyba wyszli Lubelskiemu Waldorff (czyli Waldy Jerzorff: emfaza i barkowość stylu) i Kałużyński (imć Żak Munty Zygłuński: wspaniała złośliwość okraszona erudycją).
Jak pięknie zauważył to jeden z bohaterów książki (opisując własną recepcję dzieła Lubelskiego na łamach miesięcznika „Kino”– znów ciekawe splątanie, o ontologicznym wymiarze), krytyk Tadeusz Sobolewski, filmowy obraz rzeczywistości powojennej był ważniejszy niż ona sama. Podkreślmy: ważniejszy niż ona sama… Znów ten niepokojący akcent – fikcja ciekawsza, istotniejsza (prawdziwsza?) od realu. Rzecz jasna, trzeba pamiętać o stopniu skłamania obrazu rzeczywistości tamtych czasów – o aparacie propagandy i cenzury. To filmowcy – omijając ograniczenia – zdrapywali stopniowo pokłady monstrualnie narosłej iluzji, tworząc słynną „Szkołę polską” (Munk, Wajda, Kawalerowicz), zjawisko o skali światowej – nigdy wcześniej i nigdy później polskie kino porównywalnego poziomu i zasięgu oddziaływania nie osiągnęło. Fikcja odkrywająca prawdę… Ten paradoks potwierdzą później polscy fantaści – Lem (w „Kongresie futurologicznym” wyprzedzającym o dziesięciolecia wizję świata przesłoniętego iluzją z „Matriksa” Wachowskich), później Zajdel, Oramus, Żwikiewicz… Dziś autor genialnej „Drugiej jesieni” pędzi egzystencję kloszarda – czy tak miało być? Czy tak POWINNO być?
Rzecz jest koherentna również ontologicznie – jej zasięg alternatywnych oddziaływań momentami wychodzi poza obszar kulturowy, kinowy. Przecież powstanie bądź niepowstanie jakiegoś filmu odmienia życie jego niedoszłych twórców. I tak – Zbigniew Cybulski nie zagrał Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie” Wajdy, ponieważ powstaje wcześniejsza, socrealistyczna wersja książki Andrzejewskiego, reżyserowana przez Antoniego Bohdziewicza. Chełmicki odtwarzany przez Tadeusza Janczara w niej nie ginie – mało tego, zgłasza swój akces do Armii Ludowej! Taki scenariusz powstał naprawdę. Ergo – w fikcyjnym wszechświecie Lubelskiego ‑ Cybulski nie umiera w głupim wypadku podczas wskakiwania do jadącego pociągu. Czy gdyby nie zagrał w „Popiele…” żyłby do dziś? Niepokojąca symetria istnień – Chełmicki przeżywa w filmie, a Cybulski w metażyciu. Z kolei krytyk stylizowany na Kałużyńskiego, recenzując „622 upadki Bunga” według Witkacego (reżyseria Jana Lenicy, scenariusz Konwickiego – cóż by to był za film!), zdumiony jest nagłą eksplozją talentów dwóch młodych wykonawców – Janusza Gajosa i Romana Wilhelmiego – znanych do tej pory wyłącznie z ról w… „Czterech pancernych” (tak, tak, epopeja Przymanowskiego w każdej wersji historii zekranizowana być musiała). W naszej wersji rzeczywistości ich gwiazdy również rozbłysły – tylko znacznie później. Wreszcie taki kwiatek: Jerzy Has realizuje we Francji film zatytułowany „Osioł grający na lirze” (niezwykły poemat historiozoficzny – dość powiedzieć, że Boga grać miał tam Orson Welles). Firma Gaumont, producent filmu, z powodów budżetowych rezygnuje wobec tego z realizacji „Dantona” Andrzeja Wajdy, w której podobno wystąpić miał Gerard Depardieu. Dobrze czy źle by się stało? Nigdy się nie dowiemy.
Obserwacja tych wszystkich odnóg alternatyw daje pojęcie o powtarzalnym mechanizmie zachodzącym w polskim kinie – swoistym „efekcie przesunięcia”. Niektóry filmy nie trafiały na swój czas, były realizowane za wcześnie, inne z kolei odwlekane w nieskończoność (rekordzistą jest tu Andrzej Wajda), co niszczyło bądź intensyfikowało projekt jakościowo. Wszystko wydaje się zależeć od ducha czasu – obraz musi wstrzelić się w odpowiedni moment, by opowiedzieć coś ważnego o rzeczywistości albo o tym, czego w tej rzeczywistości nie ma. Co by było, gdyby „Popiół i diament” powstał wcześniej, już wiemy. Co by się jednak stało, gdyby w roku 1968 doszło do realizacji niezwykłej komedii szpiegowskiej „Nasz człowiek w Warszawie” (scenariusz Jacka Fedorowicza) w reżyserii Stanisława Barei? Tytuł nawiązuje do ironicznej powieści Grahama Greene’a „Nasz człowiek w Hawanie”, a traktuje o bombie atomowej zagubionej w Polsce i walce wywiadów o jej odzyskanie ‑ przypomina się amerykańska czarna komedia „Dzień, w którym wypłynęła ryba” (podobny temat; też ironicznie potraktowany). Czy Bareja wcześniej otrząsnąłby się z „bareizmu”, będącego w swoim czasie synonimem błahych komedyjek obyczajowych („Mąż swojej żony” etc.)? Czy szybciej stałby się wnikliwym i bezlitosnym obserwatorem absurdów PRL-u? Zdarzają się przesunięcia ku nieskończoności (i tu arcymistrzem jest Wajda), jak odkładany nieustannie projekt filmu „Jesteśmy sami na świecie”, oparty na scenariuszu nastoletniej pisarki Moniki Kotowskiej. Odrealniona Warszawa, dziewczyna rodzi pośród powojennych ruin dziecko, pomaga jej chłopiec. Autor meta recenzji, niejaki Teodor Krzysztof Poelitz (TKP / KTT?) – raczej krytycznie oceniający film – dostrzega parantele tej historii z filmem „Ona tańczyła jedno lato” (1951) szwedzkiego reżysera Arne Mattssona. Mnie rzecz kojarzy się z wczesnym filmem innego wielkiego Szweda – Ingemara Bergmana – „Wakacje z Moniką” (1953); taki był wtedy duch czasu (modnego egzystencjalizmu?) – ukazywano alienację, samotność młodych ludzi. Film duetu Kotowska – Wajda miał wejść do kin w roku 1958 – w tym samym roku na ekrany kin w naszej rzeczywistości wchodzi „Popiół i diament”. Chyba nasz zysk mimo wszystko.
Legendarne „Przedwiośnie” – do tej ekranizacji Wajda podchodził pięciokrotnie, za każdym razem pisząc nowy scenariusz. Zdawał się stworzony do ekranizacji arcydzieła Żeromskiego. W czwartej wersji scenariusza (pisanej już po roku 1989) Baryka trafia do… Katynia (z tym tematem zmierzy się reżyser nieco później). We wcześniejszej wersji jest scena z trupami żołnierzy armii sowieckiej w prosektorium, scena, która sprowokowała interwencję cenzury, przecież w PRL-u nie można było wspominać o wojnie 1920 roku. Teraz już można – z fatalną dosłownością uczynił to Jerzy Hoffman w swym słabiutkim, niestety, obrazie. Daje to asumpt do paradoksalnego wniosku: czyż cenzura nie bywała (w niektórych wypadkach) sprzymierzeńcem polskich filmowców i pisarzy? Czyż nie cyzelowali przesłań subtelniej, nie zawierali w scenariuszach świetnych metafor, by ominąć kneble cenzuralne? Tymczasem znów – wersja „Przedwiośnia” reżyserowana w wolnej Polsce przez Filipa Bajona okazuje się filmową atrapą, wątpliwym widowiskiem kostiumowym, konfekcją.
„Osioł grający na lirze” Wojciecha Hasa (recenzja: Lew Tadeusz Soboski, czyli przywoływany już Tadeusz Sobolewski) to zadziwiający traktat historiozoficzny, w którym Chrystus rozmawia z Mahometem, a Platon i Hitler wymieniają uwagi na temat ograniczeń rozrodczości. „Sen ludzkości” – tak pięknie kwituje film w entuzjastycznej recenzji alternatywny Sobolewski. A mnie kojarzy się to odlegle z cieniutkim „Atlasem chmur” Wachowskich – podobny rozmach, rozważania na temat ludzkiej natury, historii, ale jakież to płytkie, banalne, jakby parodystyczne odbicie „Osła...”.
„Marzenia są ciekawsze” – tak zatytułował swoją rozmowę z Wajdą (o jego niezrealizowanych projektach) Stanisław Janicki. Myślałem kiedyś – naiwnie – że tylko te dzieła, które są realizowane, mają charakter konieczny. Że powstaje to, co musi powstać, a projekty niezrealizowane nie mają w sobie znamion konieczności. Być może oszukiwałem w ten sposób sam siebie, uspokajałem sumienie targane przez wizję projektów przenoszonych lub niedonoszonych? Otóż nie, niektóre filmy POWINNY powstać, a nie powstały. Has miał podpisać umowę z Gaumontem na realizację „Osła grającego na lirze” 15 grudnia 1981 roku w Paryżu. Lot był zaplanowany na 13 grudnia…