Ulga dla kultury? O nierównościach, demokracji i finansowaniu sztuki [Kultura się Liczy!]

Data publikacji: 06.01.2016
Autor: Kamila Lewandowska
Średni czas czytania 12 minut
drukuj

Czy publiczne finansowanie sztuki powinno uwzględniać gusta i preferencje podatnika? Pytanie to nie jest ani nowe, ani szczególnie kontrowersyjne. Należy jednak do takich, które można podejmować z bardzo różnych punktów widzenia: ekonomicznego, politycznego, filozoficznego itd.. Jednym z teoretyków, którzy próbowali na nie odpowiedzieć był Ronald Dworkin, zmarły trzy lata temu amerykański filozof prawa. Poświęcił on rozdział swojej książki A Matter of Principle (1985) zagadnieniu: czy państwo liberalne może finansować sztukę? (Can a Liberal State Subsidize Art?). Dworkin rozważa, czy subsydiowanie artystycznych dokonań z pieniędzy podatnika jest uczciwe, biorąc pod uwagę, że:

Ulga dla kultury? O nierównościach, demokracji i finansowaniu sztuki [Kultura się Liczy!]
Fot. (CC BY 2.0) by angela n. (https://www.flickr.com/photos/aon/) Boston Museum of Fine Arts
  1. doświadczenie uczy nas, że ci, którzy osiągają największe korzyści z publicznie finansowanej kultury to zwykle ludzie, których poziom edukacji jest najwyższy – a co za tym idzie, to jednostki materialnie najlepiej sytuowane. Wydawanie pieniędzy na kulturę poprawia więc sytuację nie tylko niewielkiej, ale i tak już dobrze radzącej sobie części społeczeństwa;
  2. finansowanie sztuki może kolidować z liberalną zasadą neutralności państwa, która głosi, że władza nie powinna poprzez wydatki publiczne faworyzować jednych dóbr bardziej niż inne. Przykładowo, obcowanie z dziełami Tycjana jest być może bardziej wartościowe niż gra w PlayStation, ale to nie państwo powinno być sędzią w tej sprawie. Tymczasem rości sobie ono prawo do takich decyzji, subsydiując muzea, a nie gry komputerowe.

Dworkin twierdzi, że z wyżej wymienionych powodów nie można usprawiedliwiać dotowania sztuki powołując się na jej wartość samoistną, to znaczy twierdząc, że dzieła sztuki są warte subsydiowania same w sobie. Poszukując bardziej przekonujących argumentów, Dworkin próbuje posiłkować się ekonomią i zjawiskami takimi jak dobro publiczne, a także związanymi z nim efektami zewnętrznymi (spillover effects). Te ostatnie mówią nam, że nie tylko ci, którzy bezpośrednio interesują się sztuką odnoszą korzyści z dorobku kulturowego: korzysta z niego całe społeczeństwo. Prawdopodobnie nawet zagorzali leseferyści nie uznaliby dziś za sensowne polemizować z tym poglądem. Dworkin jednak znów ma wątpliwości – biorąc pod uwagę odległe w czasie skutki rozwoju kulturalnego, niekoniecznie ci, którzy dziś płacą za kulturę (płacimy zaś wszyscy w ramach systemu podatkowego) będą mogli w przyszłości cieszyć się owocami swojej „inwestycji”. Charakter korzyści płynących z kultury jest niemożliwy do przewidzenia, dlatego stawianie jej pozytywnych efektów w roli argumentu za jej finansowaniem jest mocno wątpliwe.

Liczy się to, kto decyduje

Dla Dworkina fundamentalny problem z finansowaniem sztuki leży jednak gdzie indziej. Chodzi o to, w jaki sposób zdefiniować, za ile i jakiej sztuki byłoby skłonne płacić dziś społeczeństwo. Według filozofa, aby mieć pewność co do pozytywnych efektów oddziaływania sztuki, system jej finansowania powinien uwzględnić opinię demosu. Taka strategia nastręcza kolejnych trudności. Przy uwzględnianiu preferencji społecznych musimy wziąć pod uwagę, że preferencje te wykształciły się w określonym środowisku intelektualnym i kulturowym, które z kolei zostało ukształtowane przez konkretne warunki rozwoju, jakie miała do tej pory sztuka. Dajmy na to, że w danym otoczeniu społecznym przestano dotować operę, intensywnie zaś zaczęto subsydiować sztukę cyrkową. Nietrudno zgadnąć, którą z tych form będą preferować przyszłe pokolenia. Preferencje, wbrew temu, w co chcieliby wierzyć utylitaryści, nie są czymś wrodzonym, lecz kształtują się wraz z doświadczeniem (więcej o metodach mierzenia społecznej wyceny kultury czytaj tu).

Nie da się więc uniknąć paternalizmu i arbitralności podziału środków na kulturę w systemie, w którym o subsydiowaniu konkretnych przedsięwzięć artystycznych decyduje „zasada kciuka” – stronnicze i dyskrecjonalne decyzje urzędników. Dlatego Dworkin postuluje oparcie się na bezstronnym (indiscriminate) systemie wsparcia, które państwo może realizować za pomocą ulg podatkowych, rezygnując jednocześnie ze wspierania projektów artystycznych za pomocą grantów (przypomnijmy, że Dworkin pisze o finansowaniu sztuki z punktu widzenia amerykańskiego systemu, w którym dobrze znane w Europie, ryczałtowe dotowanie instytucji kultury byłyby uznane za antydemokratyczny, etatystyczny wymysł). Państwo Dworkina mogłoby co prawda finansować uniwersytety lub instytucje kultury szczególnie kosztowne i ważne dla obywateli, byłyby to jednak tylko wyjątki potwierdzające regułę.

Podsumujmy: Dworkin chce, aby model finansowania sztuki w demokracji liberalnej opierał się na ulgach podatkowych dla filantropów i sponsorów. Nie dlatego, że ten system jest bardziej wydajny lub generuje lepsze efekty artystyczne, ale ze względu na jego bardziej demokratyczny charakter – o wydatkowaniu środków publicznych na kulturę decydują, choć w sposób niebezpośredni, obywatele.

Ulgi tylko dla elit

Logika Dworkina, choć przekonująca prima facie, okazuje się łatwa do obalenia. Przekonująco z „demokratycznością” ulg podatkowych rozprawia się Ryan Pevnick na łamach The Journal of Political Philosophy. System pozwalający darującemu na odliczenie części darowizny od należnego podatku wprowadzono w USA w 1913 roku. Odtąd wspomaganie akcji charytatywnych, grup artystycznych, czy szkół – ogółem, organizacji posiadających status non-profit – wiązało się z uzyskaniem pewnej korzyści finansowej, która nie byłaby możliwa, gdyby darczyńca te same środki przeznaczył na wydatki konsumpcyjne.

Przypatrzmy się teraz bliżej systemowi ulg podatkowych w USA. W związku z obowiązującym podatkiem progresywnym, kwota możliwego odliczenia jest równa progowi podatkowemu. Oznacza to, że zarabiający 75 tys. dolarów rocznie - próg podatkowy 25% - będzie mógł odliczyć jedną czwartą darowanej kwoty od podatku. Jeśli przekaże lokalnemu zespołowi pieśni i tańca 1000 dolarów, to zostanie mu „zwrócone” (odjęte od podatku należnego) 250 dolarów. Zarabiający 400 tys. dolarów rocznie - próg podatkowy 35% -  przy tej samej wysokości darowizny (1000 dolarów) od podatku należnego odliczy sobie 350 dolarów. Wniosek jest taki: im więcej zarabiasz, tym większą korzyść podatkową uzyskujesz wspierając organizacje pożytku publicznego. Bogatym w USA bardziej opłaca się wspierać kulturę niż klasie średniej, nie mówiąc o najbiedniejszych.

Dla Ryana Pevnick’a tak zaprojektowany system ulg podatkowych jest nie do przyjęcia ze względu na generowanie politycznej nierówności obywateli. Po pierwsze, niesprawiedliwe jest to, że mimo przekazania identycznej kwoty darowizny (1000 dolarów) do kieszeni bogatszego obywatela wraca więcej pieniędzy. Po drugie, weźmy pod uwagę, że na każdego dolara darowanego przez bogatszego obywatela „aż” 35 centów to środki publiczne (są to przecież środki pochodzące z kasy państwa, zwracane darczyńcy przy rozliczeniu podatkowym). W przypadku zarabiającego 75 tys. dolarów do każdego przekazanego dolara państwo dokłada „tylko” 25 centów. Innymi słowy, bogatszy ma wpływ na to, gdzie trafi większa pula środków publicznych, dystrybuowanych w ramach pośredniego systemu finansowania kultury. W takich mechanizmie dystrybucji środków publicznych ważną rolę odrywa status majątkowy obywateli. Decyzje o podziale pieniędzy należących do ogółu społeczeństwa podejmują najbogatsi.

Innym wątkiem krytycyzmu Pevnicka jest to, że w systemie ulg podatkowych wspierane są przede wszystkim organizacje służące najbogatszej warstwie społecznej. Misyjna rola sektora non-profit zostaje odsunięta na rzecz zaspokajania snobistycznych potrzeb elit, wspierających własne alma mater z grona Ivy League albo bostońskie orkiestry symfoniczne, ale niezaprzątających sobie głowy kulturalnymi pustyniami w robotniczych midwestern towns.

Komu ulży?

W Polsce, gdzie ulgi podatkowe dla wpierających sztukę są wciąż mało realistycznym marzeniem wynikającym z niedoinwestowania (lub poczucia niedoinwestowania) instytucji kultury, mało kto zastanawia się nad ich tak daleko idącymi konsekwencjami. Rzecz jasna, w naszym systemie finansowania kultury ulgi byłyby raczej rodzajem atrakcyjnego (być może?) zwłaszcza dla biznesu (czyżby?) dodatku do obowiązującego systemu finansowania opartego na budżecie publicznym. Warto zwrócić uwagę, że w USA gros datków na kulturę przekazują z prywatnej kieszeni majętni filantropii, nie zaś korporacje, jak chcieliby polscy aktywiści na rzecz bliższych stosunków kultury i biznesu (więcej o tym czytaj tu: One size fits all? O amerykańskich zwolnieniach podatkowych w kulturze). Dlatego wcale nie jest pewne, że ulgi dla kultury ulżyłyby budżetowi państwa. Na pewno zaś nie ulżyłyby samej kulturze, jeśli miałyby być próbą przerzucenia odpowiedzialności za jej finansowanie na sektor prywatny.