Data publikacji: 03.06.2015
Średni czas czytania 9 minut
drukuj
Obserwując europejską scenę polityczną ciężko powiedzieć, że polityka się racjonalizuje. W niemal całej Europie rosną w siłę skrajne partie i ugrupowania prawicowe. Brytyjski think-tank Demos już w 2011 roku zdiagnozował silne skłonności do populizmu wśród osób korzystających z mediów społecznościowych, czyli przede wszystkim ludzi młodych. Tym bardziej dziwi, że w europejskiej polityce kulturalnej konsekwentnie realizowany jest kierunek odwrotny – racjonalizacji, biurokratyzacji, menedżeryzacji.

London

Podczas, gdy europejskie demokracje liberalne zmagają się z nastrojami nacjonalistycznymi, europejska kultura musi mierzyć się z narastająca biurokratyzacją. Wszystko przez tak zwane „nowe zarządzanie publiczne” (ang. new public management), które w swoim założeniu ma prowadzić do poprawy jakości usług świadczonych przez państwo. Poprawa ta ma nastąpić dzięki uelastycznieniu procedur i odejściu od administrowania opartego na układach politycznych do tak zwanego modelu menadżerskiego – zarządzania opartego na efektywności.

Tylko że, jak wiadomo, kultura i efektywność to nieszczęśliwi kochankowie. Już od ponad dwóch dekad przekonują się o tym brytyjskie instytucje kultury, które zamiast koncentrować się na organizowaniu wystaw i tworzeniu przedstawień generują tony formularzy mających udowodnić sens swego istnienia. Filozofia nowego zarządzania publicznego zakłada bowiem, że sens ma to, co ma wartość. Kultura również może mieć wartość – o ile przyczynia się do realizacji szerszych celów politycznych, na przykład „zmniejsza wykluczenie społeczne” lub jest „olejem napędowym innowacji”. Okazuje się, że tylko w perspektywie szeroko zakrojonych korzyści społecznych i gospodarczych kultura i sztuka są cokolwiek warte.

Jeśli mamy „nowe zarządzanie publiczne”, to mamy też nowego urzędnika. To człowiek racjonalny i nowoczesny. Wyznacza cele i rozlicza z ich realizacji przy pomocy pieczołowicie wypracowanych metodologii. W praktyce wygląda to tak, że brytyjskie ministerstwo kultury (Department of Culture, Media and Sport) przyznaje środki instytucjom kultury na podstawie tzw. performance contract. Umowa zawiera cele, jakie organizacja ma osiągnąć – od raczej dziwnych (biorąc pod uwagę działalność instytucji kultury) – jak wzrost spójności społecznej, czy wpływ na rozwój gospodarczy regionu, do zupełnie egzotycznych – jak przeciwdziałanie przestępczości. Urzędnicy nie traktują tego jak puste slogany – każda umowa wyposażona jest w indywidualnie dobrane wskaźniki efektywności, przy pomocy których instytucja raportuje wpływ swej działalności na postępy edukacyjne lub spadek liczby przestępstw wśród swoich odbiorców.

Ani zimny, ani gorący

Podporządkowanie działalności artystycznej wskaźnikom instrumentalnym wywołało głęboki sprzeciw brytyjskich środowisk kulturalnych i akademickich. Eleonora Belfiore z renomowanego Centre for Cultural Policy Studies na University of Warwick nie przebiera w słowach. W jednym ze swoich artykułów [1] (w dodatku naukowych) instrumentalną retorykę w sferze kultury określa wymownym angielskim słowem bullshit. Ponieważ polski słownik proponuje w to miejsce niemal same wulgaryzmy, pozostanę przy terminologii angielskiej – i tak wszyscy wiemy, o co chodzi.

Eleonora Belfiore przypomina sławną książkę emerytowanego profesora filozofii Harrego G. Frankfurta „On bullshit”. Książka wyprzedziła swoje czasy – pierwotnie wydana w 1986 roku, dopiero po wznowieniu w 2005 okazała się bestsellerem. Frankfurt ujawnia w niej stosowaną powszechnie w polityce metodę mówienia nie-prawdy, a więc takiego przedstawiania rzeczywistości, które nie jest prawdą, ale kłamstwem też nie. Bullshiting to zwinne manewrowanie między tym co jest, a tym, czego nie ma w taki sposób, aby manewrujący nigdy nie został postawiony w krępującej sytuacji spojrzenia prawdzie w oczy. Ten, kto stosuje bullshiting nie wie do końca, jakie są fakty, dlatego nie można powiedzieć, że kłamie. Ten stan półświadomości jest jednak, według Frankfurta, znacznie gorszy niż kłamstwo. Kłamca bowiem, zanim skłamie, musi skonfrontować się z prawdą, jego wybór jest świadomy. Bullshitter nie staje przed takim dylematem i bez względu na sytuację pozostaje z siebie zadowolony. Używając biblijnej frazeologii, „nie jest ani zimny, ani gorący”.

Według Belfiore, retoryka brytyjskiej polityki kulturalnej jest do głębi przesiąknięta bullshitingiem. Wszystko zaczęło się 10-15 lat temu, gdy debatę o kulturze zdominowały publiczne deklaracje wpływu sztuki na rozwój społeczny. U steru stała wówczas Partia Pracy. Tworzono wyspecjalizowane zespoły, tzw. Policy Action Teams (PAT) mające kontrolować wpływ działalności poszczególnych resortów na wzmacnianie spójności i regeneracji społecznej. W 1999 powstał zespół odpowiedzialny za kulturę i jeszcze w tym samym roku wydano dwa raporty. W pierwszym autorzy przyznają, że wpływ działalności artystycznej na regenerację społeczną w biednych dzielnicach jest marny („paltry”). Jednocześnie jednak w tym samym roku ukazuje się raport Sekretarza Stanu ds. Kultury, Mediów i Sportu Chrisa Smitha, który twierdzi, że sztuka i sport stanowią wartościowy wkład w obniżanie stałego bezrobocia i przestępczości, a także przyczyniają się do podwyższania kwalifikacji zawodowych. W swojej książce Creative Britain Smith daje upust entuzjastycznym uczuciom do kultury i jej zbawiennemu wpływowi na życie przeciętnego Brytyjczyka.

Stanowisko Smitha zmienia się jednak diametralnie już po zakończeniu kadencji w 2003 roku. W swoim przemówieniu na konferencji Valuing culture zdobywa się na szczerość i przyznaje: „Ministerstwo Finansów (HM Treasury) nie było zainteresowane immanentną wartością piękna, krzewieniem poezji czy nawet podnoszeniem jakości życia. A więc przyznaję – bez cienia wstydu – że gdy byłem Sekretarzem Stanu, idąc na coś co zawsze przypominało wojnę z Ministerstwem [Finansów], starałem się pociągać za właściwe sznurki. Mówiłem o wartości kultury dla edukacji. Opowiadałem z pasją o artystach pracujących w szkołach. Odwoływałem się do ekonomicznych efektów kreatywnej i artystycznej aktywności. (…) Jeśli to wszystko miało mi pomóc w zdobywaniu pieniędzy dla kultury, użycie tego rodzaju argumentów było tego warte. Nadal całym sercem jestem przekonany, że to było właściwe podejście.”

Czy w polityce kulturalnej cel uświęca bullshiting? Eleonora Belfiore sądzi, że nie. O brak etyki oskarża nie tylko polityków, ale i ludzi nauki, którzy dostarczają tym pierwszym rzekomo „naukowych” argumentów do bulshittingu. Badania społecznego oddziaływania sztuki, jak zresztą każde inne nie mogą być rzetelne, jeśli służą z góry założonej „sprawie”. Dlatego Belfiore domaga się oddzielenia nauki i polityki.

Zazdroszczę Belfiore tej pewności. Sama nie potrafię z przekonaniem stwierdzić, że honor polityka jest ważniejszy od dofinansowania teatrów, bibliotek, galerii, domów kultury. Czy taki konformizm to wstyd? Jeśli tak, to pocieszam się, że to w końcu sam Platon stworzył kategorię „szlachetnego kłamstwa”. Filozof twierdził, że dla zachowania spokoju społecznego można czasem nieco minąć się z prawdą.

Kamila Lewandowska

[1] E. Belfiore, „On bullshit in cultural policy practice and research: notes from the British case” International Journal of Cultural Policy, 2009/15:3

Zdjęcie: Some rights reserved by Nikos Koutoulas